wtorek, 31 grudnia 2013

strawa na grudzień

1. książki
- przyślę panu list i klucz maria pruszkowska
- dracula bram stoker
- paryż na widelcu. sekretne życie miasta stephen clarke
- bezbarwny tsukuru tazaki i lata jego pielgrzymstwa haruki murakami
- dziecko dla odważnych leszek k. talko

2. serialowo
świąteczny odcinek doctora who
7 minut sherlocka ^^


3. muzyka
wounds and bruises kari

ad 1
po (wciąż trwających) zmaganiach z publicystyką, dziennikami i innymi mądrymi tekstami naszła mnie ochota na jakąś typową powieść, najlepiej jeszcze do tego niezbyt skomplikowaną ;) kind-len jako pierwszą podsunął właśnie przyślę panu list i klucz, więc stwierdziłam, że czemu nie. poczytałam sobie bardzo radośnie o mocno wyidealizowanej rodzinie pochłoniętej przez książki, mówiącej do siebie cytatami, z dziećmi bawiącymi się w sceny z powieści i ze specjalną biblioteczką zamykaną na klucz, co do której znajomym mówi się, że klucz się zgubił, a tak naprawdę, to są tam książki, których nie chce się za nic nikomu pożyczać. tacy borejkowie z literackim skrzywieniem w wersji hard ;) czytało się to bardzo przyjemnie, trochę naiwnie, trochę po marzycielsku - dla książkowych maniaków to może być coś naprawdę uroczego do połknięcia w gorszy dzień, na poprawę humoru.
ale! akcja dzieje się w latach tuż powojennych, byłam naprawdę święcie przekonana, że to powieść w miarę współczesna, tylko z odniesieniem do tamtych czasów. a po przeczytaniu okazało się, że powieść wyszła w roku 1953, co też podczas czytania warto mieć na uwadze :)

w ramach dalszych podczytywań powieściowych trafił się dracula. bo znam filmy, znam odwołania, nawiązania, konteksty, a nigdy tak naprawdę nie dotarłam do źródła. oczywiście mam świadomość, że z dokładną znajomością historii czyta się trochę inaczej, ale... na początku świetnie się bawiłam, potem powieść zaczęła być trochę męcząca i dłużyła się mocno... składa się z różnych tekstów - listów, dzienników, notatek i fonograficznych nagrań (!) różnych bohaterów powieści, co samo w sobie jest ciekawym zabiegiem i prawdopodobnie mogło być atrakcją w czasach, gdy dracula się pojawił. ponieważ jednak czytałam dla czystej radości czytania, nie zapoznałam się z całą otoczką i recepcją powieści i nic mądrego na ten temat nie napiszę ;) ogólnie mam wrażenie, że książka się po prostu trochę zestarzała i współczesny czytelnik mogłby oczekiwać czegoś już trochę innego - osobiście wywaliłabym jakąś 1/4 ;) niemniej - dla zainteresowanych tematem pozycja obowiązkowa.

nie czytałam innych książek stephena clarke, nie byłam też w paryżu, ale obie rzeczy mam zamiar w przyszłości uzupełnić. paryż na widelcu jest swego rodzaju przewodnikiem po francuskiej stolicy, ale na tyle nietypowym, że bardzo przyjemnie czyta się go nawet bez znajomości miasta :) clarke pisze o rzeczach, których ze zwykłych przewodników dowiedzieć się nie sposób - np. która ze stacji  metra jest warta uwagi, kto mieszka w poszczególnych dzielnicach, gdzie kupować bagietki lub mieszkanie oraz do której restauracji iść by dobrze zjeść, a z której będzie piękny widok. i w którym hotelu można się wyspać ;) do tego sporo informacji z historii miasta, anegdotek i ciekawych zdarzeń z życia autora, a wszystko z lekkim dystansem i ironią, jak to u anglika piszącego o francji... ;) rzeczywiście - aż chce się jechać i od razu sprawdzić, czy to wszystko prawda :)

jako miłośniczka murakamiego musiałam oczywiście doczepić się do najnowszej powieści. jako miłośniczka murakamiego mogę zatem nie być obiektywna ;) w bezbarwnym tsukuru... jest mnóstwo tego, czego zawsze po murakamim można się spodziewać - dużo spokoju, wniknięcia w życie bohatera, któremu przytrafia się coś nie do końca zwykłego, sporo przemyśleń, zaskakujących porównań, no i jak zawsze sny, seks i uszy ;) jest dobrze.
z drugiej strony - jest to powieść dla murakamiego na tyle nietypowa, że nie ma tam wyraźnej fantastyki, równoległych światów, dziwnych stworzeń i wszystkiego tego, co sprawia, że podczas czytania mózg wywraca się na lewą stronę, oczy otwierają coraz szerzej, a po skończeniu książki trudno wrócić z powrotem do przynależącej nam rzeczywistości. jest bardzo realistycznie (chociaż są sny, wiadomo), dlatego myślę, że to może być dobra pozycja dla dopiero zaczynających przygodę z murakamim - pozwala wczuć się w klimat i styl autora, a jak już się spodobają, to dopiero wtedy należy takiego początkującego czytacza zmiażdżyć murakamiową fantastyką ;) takim hard boiled wonderland na przykład, niach niach ;]

talko i jego dzieci. niedzieciatym ku przestrodze i zastanowieniu, dzieciatym ku (chyba?) wspomnieniom i ewentualnemu pocieszeniu, że inni mają gorzej. albo chociaż tak samo (bo w to, że jest jeszcze gorzej, boję się wierzyć ;). książka jest podzielona na kilka części, według upływającego czasu, przybywających dzieci i skali rodzicielskiego zaawansowania - dziecko dla początkujących, dziecko dla zaawansowanych, dziecko dla profesjonalistów i tak dalej. radosne felietony, które jednak brane zbyt serio mogą zjeżyć włosy na głowie i znacznie zmniejszyć polski przyrost naturalny ;) podczas czytania świetnie się bawiłam, ale np. m. przeczytał dwa rozdziały i stwierdził, że dla niego to jest jakiś potworny horror i chyba musi dorosnąć do tej książki. a to były dwa pierwsze, najniewinniejsze i niemowlęce! zatem, jak widać - co kto lubi i jaką ma odporność psychiczną ;)

poza tym - rozgrzebałam miłosza i stwierdziłam, że nie mam na niego nastroju, rozgrzebałam żulczyka i tak mnie odrzuciło, że chyba już tej książki w ogóle nie dotknę, rozgrzebałam klub pickwicka i mnie wkurza oraz te prosiaczka, które rozdrażnia jeszcze bardziej. i może uda mi się którąś z tych książek skończyć i wspomnieć o niej w styczniu, ale czuję, że to wcale nie jest takie oczywiste.

ad 2
doctor regenerował! matt smith nie podbił mojego serca, więc nie pogrążyłam się we łzach, za to nadchodzący peter capaldi sprawia wrażenie niesamowicie interesującego i takiego, który może naprawdę namieszać w roli doctora - mocno charakterny i przede wszystkim już nie taki najmłodszy. dlatego z niecierpliwością czekam na nowe odcinki.

...a na odcinek sherlocka czekam tak niecierpliwie, że już bardziej się nie da. siedmiominutowy miniodcinek tylko przypomniał, jak strasznie uwielbiam ten serial i jak bardzo jest fantastyczny. i jak strasznie jestem fangirl ^^"
(to już jutro!)

ad 3
a na koniec będzie jeszcze historia z życia.
kari amirian poznałam... w jej mieszkaniu, kiedy szykowałyśmy wieczór panieński dla naszej wspólnej znajomej. podczas tych kilku(nastu) godzin wspólnej zabawy od razu zaliczyłam kari do kategorii ludzi, którzy są nie dość, że piękni, dobrzy i mądrzy, to jeszcze cudownie sympatyczni, no i dodatkowo zostali obdarowani wielkim bagażem talentów. jakiś czas później okazało się, że kari nagrywa płytę, w czym kibicowałam jej strasznie mocno. płyta ukazała się w zeszłym roku, a w dodatku okazała się cudowna na tyle, że bez absolutnie żadnych wyrzutów sumienia (że po znajomości... ;) polecałam ją i zarażałam jej muzyką rodzinę i znajomych.
teraz kari (po prostu, już bez nazwiska) wydała drugą płytę. i pomimo tego, że podkreśla, jak wiele się u niej i w niej zmieniło, to płyta - choć rzeczywiście nieco inna od poprzedniej - jest rewelacyjna. jak napiszę, że bogatsza, dojrzalsza i tak dalej, to zabrzmi banalnie, ale tak jest w rzeczywistości. fenomenalna dźwiękowo, przestrzenna, wciągająca. słyszę tam zarówno sigur ros, jak i dźwięki z dawnych nagrań legendarnej wytwórni 4ad, ale przede wszystkim słyszę kari, o której jest w świecie coraz głośniej. i bardzo dobrze!

z "zewnętrznych" w tym miesiącu byłam na uroczym (bo w końcu z barokowo-klasycznym programem) koncercie iuve w kościele na pl. małachowskiego [bardzo przyjemnie przedświątecznie].
i... na teatrze w kinie - samorząd doktorantów uw i kino atlantic sprawili, że projekt londyńskiego national theatre live pojawił się także w warszawie. i za to im dzięki stokrotne - frankenstein z benedictem w roli monstrum zachwycił nie tylko fangirlową mnie, ale i towarzyszącego mi m.. a chodzą słuchy, że już można kupować bilety na makbeta z tegoż samego cyklu - projekcja będzie jakoś w połowie stycznia. szczerze polecam!


poniedziałek, 9 grudnia 2013

fortune

niektórzy z moich przodków mieli falowane włosy blond i błękitne oczy. oczywiście poza tymi, którzy ze strachem w zupełnie czarnych tęczówkach w czasie wojny kurczowo trzymali się swojego absolutnie polskiego pochodzenia, bo ich wygląd mówił coś zupełnie innego. z kolei jeszcze inni - choć zupełnie nie wskazywała na to ich skłonna do pesymizmu osobowość - pieczołowicie przekazywali z pokolenia na pokolenie geny bladej piegowatej cery, zielonych oczu, rudych i kręconych włosów, niekoniecznie w komplecie.
niezależnie od powierzchowności, mam wrażenie, że większość z nich siedzi gdzieś tam w górze. i wszelakim siłom sprawczym podszeptuje tak interesujące zwroty akcji w mojej osobistej historii, na które nie wpadłby nikt inny, kto nie miałby ze mną wspólnych choć kilka kropli krwi.

po tych wszystkich wydarzeniach, z którymi spotykam się co krok, chyba w końcu nauczyłam się już na zawsze, że planowanie czegokolwiek nie ma najmniejszego sensu. po głowie coraz częściej plącze mi się piosenka fortune presents gifts not according to the book, choć tę prawdę znam już bardzo dawna. jednak mimo wszystkich dziwnych przypadków i już do znudzenia wytartego curiouser and curiouser zawsze była jakaś nadzieja, że może tym razem w końcu uda się tak, jak sobie wymyśliłam, że będzie.
nie uda się.
kolejny prztyczek w nos, kolejny przewrót majowy, grudniowy, wszystko jedno, i ktoś bardzo, ale to bardzo wyraźnie daje mi do zrozumienia, że wszystkie moje plany można w jednej chwili zdmuchnąć, bo i tak będzie inaczej.
...więc proszę bardzo. już nic nie wymyślam, już nic nie chcę, poddaję się nurtowi - ale nie ze zrezygnowaniem, a raczej z ahoj przygodo!. a co.

when you expect whistles, it's flutes
when you expect flutes, it's whistles.

czwartek, 28 listopada 2013

strawa na listopad

1. książki
- kiełbasa i sznurek jerzy bralczyk, michał ogórek
- płeć mózgu anne moir, david jessel
- dym i lustra neil gaiman
- dziennik  i drugi dziennik jerzy pilch

2. serialowo
jubileuszowy odcinek doctora who

ad 1
mam słabość do profesora bralczyka. mam też słabość do pana ogórka. połączenie tych dwóch słabości dało mi dużą porcję radości, gdy czytałam kiełbasę i sznurek, dlatego chyba nie potrafię tu być obiektywna ;) cała książka jest zapisem długiej i niesamowicie wielowątkowej rozmowy dwóch panów, dodatkowo urozmaiconej rysunkami. w rozmowie pojawiają się tematy językowe, antropologiczne, socjologiczne, trochę biograficzne i ogólnie - taki lekki groch z kapustą, nawet pomimo podzielenia książki na tematyczne rozdziały - tematy zmieniają się za szybko, żeby je jakkolwiek grupować. ogólnie - czytało się bardzo dobrze - w końcu panowie manewrowanie słowami mają nieźle opanowane - i osobiście dostarczyło mi dużo uciechy. jeśli ktoś nie ma takich dziwacznych słabości jak len może nie będzie tak mocno uradowany, niemniej - dużo ciekawostek, styl mocno felietonowy, język taki, jaki się czytać powinno (w odróżnieniu od książek, które napisane językiem nieczytalnym) i raczej lekko i przyjemnie. w wolnej chwili - polecam jak najbardziej.

jakiś czas temu czytałam książkę, która w tytule miała coś o tym, że kobiety nie potrafią czytać map, a mężczyźni cośtam. teraz wiem, na czym wzorowali się autorzy - słynna płeć mózgu została przez nich przepisana i uzupełniona wieloma przykładami tak, żeby każdy mniej rozgarnięty czytelnik, który jednak czuje się kobietą lub mężczyzną, mógł się z tematyką zapoznać. a tymczasem źródło, czyli płeć mózgu to nic innego, jak zbiór wyników wszelakich badań, które mówią o czysto fizjologicznych różnicach w mózgach kobiet i mężczyzn, które kształtują się jeszcze przed urodzeniem, a które powodują późniejsze wspomniane problemy z wyobraźnią przestrzenną (kobiety) czy różne testosteronozależne zachowania mężczyzn, które kobiety nie do końca mogą zrozumieć, a z którymi dzielnie męczą się pod hasłem bo to taki typowy facet. i tak dalej ;) jest naukowo, ale też nieco przepisane, żeby było w miarę przystępnie i zrozumiale dla przeciętnego czytelnika. jeśli ktoś chciałby zagłębiać się w tematykę, to płeć mózgu jako ta biblia i podstawa jest dobrym początkiem. a poza tym - można się dowiedzieć wielu mocno interesujących faktów, które zapewne mogą ułatwić damsko-męskie życie (piszę, że zapewne, ponieważ może gdybym ich wcześniej nie znała i nagle oświeciłoby mnie po przeczytaniu książki, to zapewne życie mogłoby stać się łatwiejsze. ale ponieważ o większości wiem od dawna, a damsko-męskie życie w przypadku len. nigdy nie było trudne, to nie za bardzo jest jak ułatwiać jeszcze bardziej. ale gdyby ktoś tak napisał o próbie ułatwienia życia damsko-damskiego, to przeczytałabym chętnie ;)

dym i lustra to moja kolejna pozycja w eksplorowaniu gaimana (tak, wiem, jak to brzmi). tym razem - zupełnie pomieszanie z poplątaniem. opowiadania, na które pomysły przyszły kiedyś, opowiadania pisane do antologii i gazet, wiersze i różne inne formy literackie. niektóre świetne, inne takie sobie, dobre na krótkie trasy autobusowe, gdy często trzeba się odrywać lektury. i - co mi podobało się najbardziej - wszystko z komentarzem autora, który wyjaśnia, jak dany utwór powstał, skąd się wziął pomysł albo jak bardzo trzeba się na czymś zafiksować, żeby napisać coś takiego ;)

z dziennikami pilcha mam problem. a konkretnie z bardzo świeżym drugim dziennikiem. ale o tym za moment. jestem po tej stronie mocy, która pilcha uwielbia i uważa za mistrza, a podczas czytania niektórych z jego książek zachwyca się co drugim zdaniem i chce je notować w pamięci (oczywiście potem za chwilę zapomina, ale mimo wszystko). dobór słów, styl, ironia, celność spostrzeżeń - po prostu pilchowe love, jakkolwiek to nie zabrzmi. jakiś czas temu pilch wydał swój dziennik, gdzie nareszcie nie fikcja - choćby nie wiem jak autobiograficzna - tylko sama prawda, przemyślenia, codzienne wydarzenia, mistrz (niemalże dosłownie) od kuchni. i pierwszy dziennik jest pilchowski bardzo, recenzje książek, listy od przyjaciół, podróże, komentarze do bieżących wydarzeń - wszystko w standardowym pilchowskim stylu, może trochę więcej chaosu i brak fabuły, ale z czytania przyjemność wielka.
na dniach ukaże się ciąg dalszy - drugi dziennik, który - choć pilchowski nadal, to jednak już zupełnie inny. mistrz kontra choroba, metafizyka, filozofia i wspomnienia. pilchowski styl, ale i nieco smuga cienia, ciszej, bliżej, spokojniej, choć wściekłość też się zdarza. ze względu na wypisy i cytaty na chorobowe i okołozdrowotne tematy jest mi to w jakiś sposób (perwersyjnie?) bliskie, niemniej - trochę boli. po przeczytaniu mam bardzo mieszane uczucia, szczególnie, że oczywiście czytałam obydwa dzienniki  jednocześnie. i bardzo, ale to bardzo widać różnicę - nie w stylu, nie w inteligencji, nie w celności, bo to wszystko takie same, ale raczej w tonacji i wymowie. jest smutniej.

ad 2
nadszedł wielce oczekiwany niesamowity dzień pięćdziesiątej rocznicy wyemitowania pierwszego odcinka doctora who. wyspy brytyjskie szalały na ten temat już od dawna (nawet podczas naszego czerwcowego londynu szaleństwo było już zauważalne), u nas raczej nie obiło się to jakimś szerokim echem, ale jednak pojawiło się parę sympatycznych akcentów. tymczasem mam wrażenie, że z neofitki powoli przekształciłam się w whomanistkę pełną gębą i zdecydowanie udzieliła mi się ta wyjątkowa atmosfera. nad samym odcinkiem nie będę się rozwodzić, ale jednak podczas oglądania miałam wrażenie uczestnictwa w czymś raczej niepowtarzalnym. zresztą - podczas tej emisji podobno został pobity rekord, ponieważ jednocześnie na doktorów patrzyło ponad 77 milionów (!!!) ludzi na całym świecie. albo więcej, a ja mam nieaktualne dane ;)

nadal czekają na nas trzy odcinki masters of sex, ale ponieważ oglądamy razem, to w tym miesiącu zabrakło czasu na beztroskie godzinne lenistwa, na które możemy sobie pozwolić jednocześnie z m. (bo że trafiają nam się osobno, to inna sprawa ;)

a w święta będzie świąteczny odcinek doctora. z regeneracją!
i najgorsze i najlepsze to, że będzie też cała trzecia seria sherlocka, na którego czeka się od lat. radość ogromna, bo wreszcie, strach, że coś przekombinują i się odkocham (ale to niemożliwe) i rozpacz, że właśnie w święta, czyli wtedy, kiedy na imprezach rodzinnych o wszystko będzie łatwiej niż o stream bbc... ale jakoś dam radę. znajdę gdzieś, spiracę, wepchnę się komuś do domu, nie wiem, zrobię cokolwiek, bo mnie niecierpliwość rozniesie ;)

co do muzyki w tym miesiącu, to jakoś bardzo mało muzycznie. tym razem wolę ciszę, wyłączam dźwięk w komputerze, wyłączam włączany przez m. telewizor, ciszy i spokoju mi się chce - w końcu to czas na sen zimowy...

a imprezy na zewnątrz... na zewnątrz to jest teraz mokro i zimno i wcale nie chcę tam być. miałam uczestniczyć we wszelakich koncertach jubileuszowych maestro pendereckiego, odczytach, bankietach i innych -ach (laudacjach! serio serio! :). ale jednak antysocjalna leśność zwyciężyła i zamiast czterogodzinnych (!) ciągów muzyki i im podobnych zwijałam się na kanapie z kocem, książką, kotem i herbatą. i mam niejasne i dość prymitywne uczucie, że chyba lepiej na tym wyszłam :P

a przed nami grudzień, który oznacza szaleństwo w mojej pracy takie, jakie tylko w grudniu zdarzyć się może. ale mam już na stanie całe mnóstwo nowych książek, na które ogromny apetyt, a gwiazdka oznacza kolejne mnóstwo nowych książek, więc zamierzam tonąć w książkach i nie przejmować się zimą. i ogląać sherlocka. i jakoś dotrwać do tego nowego roku ;)

niedziela, 17 listopada 2013

noc listopadowa

i już, zaczęło się - szarość, mokrość, psiakość. liść opadł, mgły opadać nie chcą, senność jak na złość minęła jak ręką odjął, a melancholia udziela się nawet mojemu czajnikowi. ucieczka uczucia zasypiania na stojąco pozostawiła za sobą niestety pustkę nie do wypełnienia - od kilku dni budzę się co noc dokładnie w tym momencie, żeby wprost z poduszki spojrzeć w środek księżyca - a ten moment wcale nie trwa długo. zazwyczaj wtedy kot wygrzebuje się ze swojej kryjówki w szafie i przyczepia się włochatym ogonem do moich stóp, a ja grzeję się jego nadprogramowym ciepłem i myślę o rozluźnianiu mięśni karku.
i nie myślę wcale o przyszłości, bo wydaje mi się, że wszyscy wokół starają się to doskonale robić za mnie, nie myślę o tym, że (znacząco) większe wydatki nieczęsto idą w zgodnej parze ze (znacząco) mniejszą sumą pieniędzy do rozdysponowania, a jednak zadziwiająco często spotyka się ten fakt w przyrodzie. i że ludzie jednak potrafią przejść nad tym faktem zupełnie lekko, więc ja też będę potrafiła. i jakoś nie chce mi się też myśleć o tym, że czas mniej lub bardziej beztroskich ucieczek sam uciekł już gdzieś daleko, a że pomimo tego w zamyśleniach odpływam w jakieś tak odległe rejony, że nawet nie zauważam, że zjadłam budyń z gruszkami - a nie lubię ani budyniu, ani gruszek.
nie patrzę w sufit, bo to bez sensu leżeć tak z otwartymi oczami, kot przemiaukuje jakieś swoje sny, m. - też przez sen - niespokojnie bębni palcami w prześcieradło, w rurach spływa woda, ktoś za ścianą kaszle, odzywa się winda, cały kalejdoskop zdarzeń wciąż się porusza, przesypują się te wszystkie szkiełka i nawet księżyc już zniknął niedomknięcia rolety, teraz czas na czyjeś inne bezsenności, już nie moje.

wtorek, 29 października 2013

strawa na październik

1. książki
- śmierć w amazonii artur domosławski
- kamienna tratwa jose saramago
- igły. polskie agentki, które zmieniły historię marek łuszczyna
- sprawiedliwość owiec leonie swann

2. serialowo
doctor who - seria 7
broadchurch - już do końca
masters of sex - 3 pierwsze odcinki

3. muzyka
missa papae marcelli giovanni pierluigi da palestrina

4. na zewnątrz
koncert symfoniczny sinfonia iuventus - grieg i mussorgski

w tym miesiącu miej niż zazwyczaj, bo - jak już pisałam - ciągle śpię. w nocy śpię, rano śpię, jak tylko wrócę do domu z pracy - śpię i nawet takie domowe banały jak pranie czekają na lepsze czasy... w autobusach śpię, nie śpię tylko w pracy, ale tu z kolei nie bardzo wypada mi czytać (chociaż czasem się udaje ;) ). dlatego mniej - tyle zdołałam, ale za to bardzo ciekawych rzeczy. do tego trochę serialowania, bo w łóżku w przerwach od spania seriale wchodzą łatwiej niż literki ;)))

ad 1
ambitnie zabrałam się za domosławskiego, ale niestety gorączka latynoamerykańska pokonała mnie na całej linii i gdzieś w 1/3 zarzuciłam jej czytanie i odłożyłam na lepsze czasy. całe szczęście śmierć w amazonii okazała się o wiele łatwiejsza do przyswojenia, choć niestety dosyć przykra w odbiorze... trzy obszerne reportaże, w każdym terror i groza, czyta się trochę jak powieść kryminalną, a potem z gęsią skórką uświadamia się sobie, że to jednak wszystko prawda. ogólnie - jest o walce zwykłych ludzi z ogromnymi korporacjami, które potwornie dewastują amazońskie środowisko, a co za tym idzie - niepowtarzalne ekosystemy, zatruwają wodę, od skażeń giną ludzie, a ci, którzy są niewygodni i protestują, są dyskretnie usuwani... brr, zmusza do wielu niewesołych przemyśleń, ale przeczytać warto, bo śmierć... otwiera oczy na rzeczy, o których zazwyczaj nie ma się pojęcia.

kamienna tratwa to książka dziwna i intrygująca. na początku było mi z nią trudno, a potem się zachwyciłam :) sama fabuła jest niesamowita i nieco absurdalna - oto od europy odrywa się półwysep iberyjski i zaczyna sobie swobodnie dryfować (w różne strony ;). światowe rządy nie bardzo wiedzą, co z tym zrobić, władze hiszpanii i portugalii - tym bardziej. tymczasem niektórym z mieszkańców pływającego półwyspu też przytrafiają się dość dziwne rzeczy - ktoś ciągle czuje drżenie ziemi, ktoś zaczyna pruć skarpetkę, a wełna ciągnie się w nieskończoność, za kimś lata stado szpaków... realizm magiczny i ogromna radość, bo uwielbiam takie historie.
przede wszystkim jednak - styl. to jest pierwsza powieść saramago, z jaką się spotkałam, ale po poszperaniu wyczytałam, że styl należy jednak do autora ogólnie, a nie do tej konkretnej jego książki. styl jest... wyjątkowy. bardzo długie zdania, wtrącenia do wtrąceń, ciągi myśli, dialogów, przysłów, powiedzeń, powtórzeń, nawiązań... a wszystko to z alternatywną interpunkcją. i nie tylko ;) podczas czytania na początku zwracałam uwagę głównie na styl, później wciągnęła mnie fabuła i styl przestał przeszkadzać, aż w końcu doceniłam to, że to głównie styl tworzy niezwykłość tej historii, a reszta jest tylko dodatkami. i jeszcze zaspoileruję, że zakończenie wcale nie jest mocne, zamykające i zakończeniowe, o. i jedna część mnie nie wie, co tak naprawdę o tej książce myśleć, a druga - jest zachwycona.

igły trafiły do mnie w zasadzie przypadkiem i nie byłam do tej książki przekonana, bo wszelakie biografizowanie, a w dodatku jeszcze wojenne i o szpiegach to zdecydowanie nie jest to, co interesuje len. ale... okazało się, że książkę czyta się naprawdę świetnie. dziesięć historii, a każda jak osobna powieść czy opowiadanie, z punktu widzenia bohaterki, z dialogami, z szybką akcją... bez przynudzania i historyzownia-histeryzowania. sensacyjne wydarzenia plus świadomość, że są to historie prawdziwe, oparte na dziennikach, notatkach, aktach z archiwów i tak dalej. jak wam kiedyś wpadnie w ręce, to przeczytajcie.

sprawiedliwość owiec to też bardziej przypadek niż mój świadomy wybór, ale i tym razem trafiło mi się coś ciekawego ;) kryminał, historia zbrodni, a wszystko opowiedziane z perspektywy stada owiec, z próbą oddania ich toku myślenia i innych właściwości. owce, którym pasterz dużo czytał (wniosek - czytajcie swoim zwierzętom!), postanawiają same rozwiązać zagadkę. i nawet w pewnym stopniu im się to udaje... może nie jest to jakaś wybitna literatura, ale pomysł intrygujący, na podróż czy poczekalnię w sam raz ;)

ad 2
jak wspomniałam, gdy się leży z kotem i kocem, seriale wchodzą nieco łatwiej niż książki. dlatego udało nam się dooglądać do końca broadchurch (specyficzny, ale dobry!), zakończyłam też moją odyseję z doctorem - teraz pozostały już tylko aktualne odcinki (na które nie mogę się doczekać) oraz... odcinki klasyczne, czyli dobre kilkadziesiąt lat serialu. jest co oglądać ;)
zaczęliśmy też masters of sex, serial, który jest emitowany aktualnie (jak na razie - 4 odcinki). lata '50, jeden z wybitnych lekarzy postanawia zająć się ludzką seksualnością z medycznego punktu widzenia, co jest dość rewolucyjnym pomysłem, bo nikt wcześniej nie podejmował tego tematu. szpital nie chce finansować badań, bo uważa je za nieprzyzwoite, ale doktor masters jest bardzo zdeterminowany... jest ciekawie + przepiękne stroje i scenografia. i kadry. i to, że z historii medycyny wiadomo, że jednak mu się udało ;)

ad 3
mszę szczerze uwielbiam od pierwszego wysłuchania gdzieś w okolicach muzycznej podstawówki. jest absolutnie przepiękna, można się przy niej idealnie wyciszyć i zrelaksować, pomyśleć, medytować, spać ;), zasłuchać się zupełnie. zdenerwowanym na uspokojenie, zestresowanym na relaks, wszystkim innym w każdej innej sytuacji - polecam bardzo!

...i tyle, jeśli chodzi o październik. być może listopad będzie bardziej owocny, chociaż nie gwarantuję - sezon zimowego snu dopiero się powoli rozpoczyna...

sobota, 19 października 2013

zdmuchnęła mnie ta jesień całkiem

sen zimowy zjawił mi się w tym roku o wiele za wcześnie. za oknem jeszcze fruwa najbardziej kolorowa z jesienności, nawet temperatura nie jest taka zła, a ja idę spać, z wewnętrznego przymusu i czysto fizycznej konieczności. głowa ucieka mi w sny, oczy same się zamykają, a przymknięte choć na moment nie chcą się za nic otworzyć ponownie, bo już ta cudowna słabość, lekkość i okazuje się, że znów w ciągu minuty minęło półtorej godziny.
w ciągu tygodnia budzik jeszcze jakoś ratuje, może też poczucie, że już naprawdę nie wypada mi się codziennie spóźniać do pracy bardziej, niż standardowe dwadzieścia minut. w dni wolne nie ma sposobu - m. ucieka wczesnym rankiem, a ja tylko otwieram na moment oczy o siódmej, ósmej i dziesiątej, by za chwilę z przerażeniem stwierdzić, że za siedem minut będzie dwunasta. nie przeszkadza mi nic, dziś nie przeszkodził nawet klasyk w postaci sąsiada z wiertarką, a to znaczy, że sprawa jest rzeczywiście poważna.
zaczęłam pić kawę.
*
jakkolwiek banalnie i pretensjonalnie to nie zabrzmi, w każdym życiu, żywocie czy życiorysie są takie momenty, w których okazuje się, że nic już nie będzie takie, jak dawniej lub ewentualnie od teraz wszystko już będzie inaczej. i to są, jak mawia doktor, takie chwile zafiksowane w czasie, które zawsze muszą się wydarzyć, jak nie w ten sposób, to w inny, ale muszą. jakiś czas temu i ja trafiłam na taki moment, w którym moja codzienna egzystencja w kilka sekund wykonała przepiękne salto, ale.. potem najspokojniej w świecie stanęła na nogi i dzieje się dalej. i przyznam, że jest mi trochę dziwnie z tą najnormalniejszą normalnością w sytuacji, w której niektórzy absolutnie tracą zdrowy rozsądek. może to kwestia snu zimowego, może charakteru w tempie lento - nie wiem. zakrzyknięcie do nowej przygody akurat na czas zasypiania, szarości i zimna brzmi niezwykle sarkastycznie, ale tak chyba jest w istocie. możecie ewentualnie trzymać kciuki lub dobrze życzyć, ale ja na pewno jeszcze długo na ten temat nie odnajdę odpowiednich słów.

poniedziałek, 30 września 2013

strawa na wrzesień

1. książki:
- śmierć pięknych saren pavel ota
- kocia kołyska kurt vonnegut
- gwiezdny pył neil gaiman
- tajemnica lorda listerdale'a aghata christie
- trafny wybór joanne kathleen rowling
- małe kobietki louisa alcott
- dlaczego? dlaczego? dlaczego? 111 zaskakujących pytań i odpowiedzi martin fritz
- krótka historia czasu stephen hawking
- tove jansson: mama muminków boel westin

2. muzyka:
myśliwiecka artur andrus

3. serialowo:
doctor who - seria 5 i połowa 6 (z 11 doctorem)
broadchurch

4. na zewnątrz:
m. + dzieci :) - którzy aktualnie zaczęli działać pod szyldem żyrardowskie uderzenie
szalone dni muzyki


ad 1
śmierć pięknych saren  to kolejna z książek polecanych przez mariusza szczygła. opowieść o takim-sobie-zwyczajnym życiu pewnej rodziny czeskich żydów. i o łowieniu ryb. zaczyna się w czasach przedwojennych, kończy na powojennych, a to, że w międzyczasie wojna, holocaust i tak dalej... niby jest. naprawdę jest - są obozy koncentracyjne i cała groza, ale... jakby obok. jakby trzeba się było z tym pogodzić i po czesku żyć dalej, najintensywniej, jak się tylko da. i łowić ryby. jest nieco hrabalowsko, jest tatuś komiwojażer, są dokuczający bracia, są wujowie (łowiący ryby).
książka była pewną formą terapii dla autora, który w pewnym momencie wylądował w szpitalu dla psychicznie chorych, ale nijak nie da się w niej wyczuć jakiejkolwiek depresji - czeskość, czeskość po stokroć! (i łowienie ryb).

z kolei kocia kołyska to klasyka, którą znać trzeba, więc postanowiłam nadrobić braki. i... zostałam zaskoczona. nigdy wcześniej nie wnikałam w fabułę i czytałam z poziomu spoiler-free - i stąd te zaskoczenia, powieść zaczyna się zupełnie zwyczajnie, aż tu nagle, krótkimi, perfekcyjnymi rozdziałami najpierw staje się fantastyką lekko naukową, żeby później rozpętać totalny kataklizm. czytało się świetnie, rozdziałowe poszatkowanie wcale nie przeszkadzało - a wręcz pomagało w nadaniu tempa historii. niemniej - czuję pewien niedosyt i mam wrażenie, że mogło się w tej książce znaleźć jeszcze dużo więcej tego, co gdzieś ledwie muśnięte, zasygnalizowane lub opisane bardzo oszczędnie... ale może właśnie dlatego książka uznawana jest za tak dobrą i ważną, a gdyby cokolwiek do niej dopisać, kompozycja i świetność rozsypałyby się w drobny mak.

gwiezdny pył to kolejne nadrabianie gaimana. tym razem jest pełnowymiarowa baśń, zresztą - bardzo magiczna i piękna, i... bardzo gaimanowska. czyta się lekko i z uśmiechem (czego nie da się powiedzieć o niektórych innych gaimanowskich...), więc polecam na jesienną pochmurność. i eksploruję autora dalej.

na jesienność chciałam sobie zaserwować małą pigułkę z aghaty christie, ale niestety tajemnica lorda listerdale'a  nie była dobrym wyborem. okazało się, że jest to zbiór opowiadań, mniej lub bardziej kryminalno-miłosnych historyjek, jakby szkiców do większych dzieł lub wprawek, w których łatwo doszukać się podobnych pomysłów i motywów. czytanie owszem - jak to u christie - szybkie i bezbolesne, ale tym razem potrzebowałam tej staroświeckiej angielskości z krwi i kości, intrygi i charakterów, a dostałam jedynie ołówkowe szkice. (no dobrze, słowo londyn pojawia się tam parę razy i to już wystarcza, żeby mnie ucieszyć, ale niedosyt jest. bardzo dużo niedosytu. w zasadzie sam niedosyt.)

trafny wybór - uwaga, książka zawiera przemoc, narkotyki, depresję, dużo przekleństw, małomiasteczkowość, seks, samookaleczanie, śmierć, hipokryzję, oszczerstwa, zdrady i ogólną beznadzieję. ponadto - świetne charakterystyki postaci, przepiękne posplatanie wątków i to, że wciąga. co prawda sama fabuła nie porwała mnie jakoś bardzo, a niektóre rzeczy wręcz przewidziałam zanim się wydarzyły, to jednak bardzo podobał mi się kunszt żonglerki wszystkimi bohaterami - a jest ich naprawdę dużo i są zdecydowanie trudniejsi do polubienia niż ci znani ze świata magii. niemniej - nie czytajcie tej książki w taką jesienną szarą deszczowość, bo można stracić chęć, ochotę i siłę na cokolwiek.

po tych wszystkich ponurościach postanowiłam przeczytać coś, co będzie pogodne i przyjemne. w ramach postanowienia nadrabiamy klasykę wzięłam się za małe kobietki. i... zalała mnie fala słodyczy, niewinności i dydaktyzmu, i pomyślałam, że bez gorzkiej herbaty i innej książki do przegryzania w międzyczasie nie dam rady. i że jestem już zdecydowanie za stara na takie lektury, ale... potem szło już całkiem nieźle i udało mi się skończyć przed zasłodzeniem całkowitym. niemniej - jako książka przyjemna i pogodna w szaroburość za oknem sprawdziło się w sam raz.

w ramach małej odskoczni w jedno popołudnie połknęłam też dlaczego?... i dowiedziałam się przy tej okazji kilku całkiem interesujących faktów. niektóre pytania były naprawdę dziwaczne i wydawało się, że autor zadaje je tylko po to, żeby pochwalić się jeszcze dziwniejszą odpowiedzią. niektóre rzeczywiście były ciekawe, niektóre oczywiste, a niektóre całkowicie z gatunku wiedzy bezużytecznej. jeśli więc lubicie wiedzę bezużyteczną lub czasopisma jak focus, to książka będzie ok, w innym przypadku - można sobie darować.

ostatnio tak bardzo siedzę w czasoprzestrzennych podróżach, że postanowiłam poczytać sobie trochę o tym z tej zupełnie naukowej strony, jak to jest naprawdę... krótka historia czasu miała być tym, co taki zupełny (i mocno humanistyczny) laik jak len zrozumie.
...i szczerze się przyznaję, że nawet to naprawdę jest dla mnie magią absolutnie czarną (niczym czarne dziury), fantastyką taką samą, jak wszystkie teorie przedstawiane w książkach, filmach i serialach. usiłowałam zrozumieć rozszerzanie się wszechświata, kwarki, białe karły, teorię strun, antygrawitację, początki i końce kosmosu, i określenie dziesięciu, a nie jedynie czterech wymiarów. mam wrażenie, że trochę mi się rozjaśniło w głowie, a jednocześnie zaplątało jeszcze bardziej - najwidoczniej mój umysł jest zupełnie odporny na fizykę i jej wszystkie kwantowe i astronomiczne odmiany. i nawet, jeśli teraz już mniej więcej wiem, jak to jest z tym czasem i przestrzenią, to nie jestem tego w stanie objąć swoim pojmowaniem, wszystko to brzmi dla mnie jak kolejna z opowiadanych fikcyjnych fabuł i historii. bajka o czasie. i gdybyście poprosili mnie o jakiekolwiek streszczenie tego, co wyczytałam i czym jest czas i przestrzeń, to mogłabym jedynie powtórzyć za doktorem - big ball of wibbily wobbly timey wimey stuff. i tyle.

mama muminków to wielka księga, pięknie wydana, z masą zdjęć, rysunków, reprintów listów i tym podobnych. opowiada o tove, która - wbrew pozorom - była przede wszystkim malarką, a pisarką została zupełnie przy okazji, co się później na niej zemściło - w pewnym momencie miała już zdecydowanie dość muminków, które zmieniły ją w autorkę dla dzieci. można poczytać o zmaganiach w malarskich akademiach, o stosunkach rodzinnych, marzeniach o własnej wyspie, muminkowych genezach, lepszych i gorszych czasach, a także o wszelkich miłościach tove. można powiedzieć, że to dzieło dość monumentalne, więc na czytanie trzeba poświęcić trochę czasu i uwagi, a i tak najlepiej dozować sobie ten tekst co jakiś czas. dla mnie - zafascynowanej światem stworzonym przez tove, ale także jej ilustracjami z alicji w krainie czarów czy hobbita była to bardzo interesująca lektura, a tove okazała się jeszcze bardziej taka, za jaką ją miałam ;) jeśli chcecie pogłębić swoją wiedzę o muminkach lub ich mamie - polecam.

ad 2
myśliwiecka trafiła do naszego samochodowego odtwarzacza podczas podróży po nigdziebądź i... już tam została :) i zastanawiamy się, jak to się stało, że trafiła tam tak późno. muzycznie świetna, tekstowo - bardzo andrusowo, wokalnie... cóż, również andrusowo :) piosenkę o zakładaniu chórów m. podśpiewuje już niemalże podświadomie, a to, że gołąbki same się poduszą śpiewamy obydwoje :)

ad 3
z jedenastym doctorem miałam na początku problem, ale już się przyzwyczaiłam i serialowość idzie dalej, szczególnie, że w tych seriach zdjęcia są absolutnie przepiękne, kompozycje kadrów mile łaskoczą moje najgłębsze poczucie estetyki... ale to jednak nie dziesiąty doktor...
...niemniej - żeby za bardzo się z tennantem nie rozstawać, zaczęliśmy oglądać broadchurch. oczywiście pan wspominany występuje tu w roli bardzo innej, ale też jest pięknie. powolna, nieco zamglona narracja świetnie oddaje klimat sennego nadmorskiego miasteczka, kadry i gra światłem również są przepiękne i pomimo niezbyt przyjemnego tematu ogląda mi się to bardzo przyjemnie.
m. też się wkręcił i oglądamy razem :)

ad 4
jakby kiedyś rzuciło wam się w oczy żyrardowskie uderzenie (nazwa powstała ot tak, może trochę przez prasę, proszę nie ciskać gromów, nikt konkretny nie jest za nią odpowiedzialny ;) - to wiedzcie, że zawsze polecam. dzieciaki (mocno nastoletnie) bardzo się już wyrobiły, pracują ciężko, perkusyjnie wymiatają rewelacyjnie. a poza tym, to są fajni ;)

a szalone dni muzyki jak zawsze zmuszają do chwilowego zamieszkania (i zamieszania) w operze, ale to są bardzo przyjemne dni. uwielbiam ten klimat, ten rozgardiasz, to, że można biegać z koncertową rozpiską i posłuchać tyle dobrej muzyki przez dwa dni, że wystarczy przynajmniej na połowę burej i deszczowej jesieni.

tradycyjnie jeszcze zapowiedź: 10 października, czwartek, studio s1 polskiego radia, godzina 18. sinfonia iuventus gra koncert fortepianowy griega i obrazki z wystawy. będzie fajnie :)


niedziela, 22 września 2013

blur

jesienne szarości od rana rozmywają krajobraz za oknem, a mi powoli zaczyna rozmywać się rzeczywistość.

nagle siedem tabletek zamiast zwyczajowo trzech. i pierwszy raz zdarza mi się, żeby tuż po wybiegnięciu z przychodniowej sterylności dzwonić do lekarza, który - na moją monotonną recytację liczb z laboratoryjnej kartki zakrzyknie (jakże adekwatnie) o choroba! i każe natychmiast udać się do apteki, choć na pewno nie biegiem.

godzinami siedzę w pracy zupełnie sama. jest przeraźliwie zimno i muszę odbierać wszystkie telefony. po tygodniu już nawet zapominam się przy tym stresować.

odbieramy z lotniska rodziców m., którzy wrócili z ciepłych krajów. opaleni, lekko zdezorientowani kurtkami i zimnym wiatrem. nasza wspólna kolacja powoli zamienia się w alicjową herbatkę - oni w czasie opowieści otrząsają się z resztek podróżnego niepokoju, mój niepokój wzrasta i podchodzi do gardła, na wypadek, gdyby trzeba było nagle odpowiedzieć na pytanie a co u was?

zresztą - pytanie co tam u ciebie? we wszystkich swoich możliwych wariantach budzi teraz we mnie największe przerażenie - nie chcę na nie odpowiadać, nie chcę nic wymyślać, a jeszcze nie potrafię uczepić się skrawków obojętnej nieokreśloności, z której mogłabym wysnuć jakąkolwiek historię.

poniedziałek, 9 września 2013

są takie średnie miasta

kilka dziwnych dni w kliku niedużych miastach, praktycznie identycznych, mijanych po kolei wzdłuż każdej z tras. rynek z kościołem i pomnikiem papieża bądź marszałka, parterowe domy - w czasach świetności kolorowe, w gorszych czasach brudnoszare, w naszych - urągające pojęciu architektury. czasem dom kultury, mały supermarket na wjeździe, stacja benzynowa na wyjeździe. albo odwrotnie.
nadto wymalowane kobiety, nieco wymięci mężczyźni, grube i głośne dzieci. chłopaki z papierosami zgromadzeni wokół samochodów, przyglądające im się nieco z ukosa i z dystansu dziewczyny. wszystko i wszyscy jako idealne ucieleśnienie stereotypów, w które nadal nie chce mi się wierzyć.

i dużo, dużo myślenia, czy oglądane codziennie od dziecka budynki i twarze w jakikolwiek sposób determinują to, co dalej? a jeśli tak, to jak bardzo? len jest od zawsze z ogromnego miasta, chociaż bardziej w klimacie ocalałych przedwojennych przedmieść i podlasów. teraz w samym środku, i choć nad jeziorem, to jednak wielkomiejskość zewsząd, wielkomiejskością się oddycha. i dobrze z tym.
kim byłaby len z małego miasteczka?

a na obrazku miasteczko z lekka weselsze

wtorek, 27 sierpnia 2013

strawa na sierpień

1. książki
- opowieść olivera erich segal
- cmentarz w pradze umberto eco
- paranormalność richard wiseman
- gottland mariusz szczygieł
- zrób sobie raj mariusz szczygieł 
- laska nebeska mariusz szczygieł
- kapryśne lato vladislav vančura
- kobieta trzydziestoletnia honore de balzac
- kościół dla średnio zaawansowanych szymon hołownia
- nigdziebądź neil gaiman
- nothing hill richard curtis
- noc w bibliotece aghata christie
- czarna kawa aghata christie
- doktor jekyll i pan hyde robert louis stevenson
- zapachy miast dawid rosenbaum

2. muzyka
- ponownie jordi savall - armenian spirit 
- oraz balkan spirit tegoż
- memoryhouse

3. serialowo
- doctor who - serie 3 i 4 (z 10 doktorem)
 
ad. 1

jakoś tak wyszło, że w tym miesiącu sporo lektur. i przyznam się, że mam rozpoczęte jeszcze trzy inne książki, ale o nich wspomnę już we wrześniu ;)
 
 
opowieść olivera jest kontynuacją love story, więc po połknięciu pierwszej opowiastki sięgnęłam po kolejną - szczególnie, że miała format odpowiedni do przeczytania na jednorazowej trasie jezioro - koniec świata - jezioro. przeczytałam i... cóż, jest to historia znacznie gorsza niż love story, brakuje jej świeżości pierwszej części, brakuje jej jakiegoś głębszego spojrzenia na wszystko - bohaterów, świat, samą fabułę, brakuje jej języka... dużo jej brakuje. a to, co w love story dało się przełknąć, tutaj już niestety trochę razi, dlatego nawet nie wiem, czy mogę zaliczyć tę książkę do literatury ogródkowej. dałabym jej kategorię plażowej - kiedy z gorąca nie chce się myśleć i trzeba czegoś bardzo lekkiego. albo poczekalniowej - w kolejce do dentysty, gdy stres i odgłosy z gabinetu nieco zaburzają przyswajanie treści ;)

spiski, jezuici, żydzi, masoneria, nieustanne szpiegowanie i knucie, satanizm, objawienia, zabójstwa, problemy z tożsamością, zaniki pamięci... składniki niemalże idealne do stworzenia zagmatwanej i intrygującej powieści. cmentarz w pradze zagmatwany owszem, jest, ale nie wiem, czy określiłabym tę książkę jako intrygującą... eco pisze bardzo intelektualnie i erudycyjnie, co sprawia, że trzeba nieźle nagimnastykować się umysłem, aby podążać za fabułą, intrygą, wszystkimi nazwiskami i wydarzeniami. (zresztą - autor jest tego świadomy, bo na końcu mamy odpowiednią tabelkę z gatunku podumowująco-komparara ;) na pewno nie jest to literatura ogródkowa, łatwa, lekka i przyjemna, niemniej - przy odpowiedniej dozie koncentracji wciąga i okazuje się być interesująca. bo jak inaczej określić przyglądanie się całemu zasupłanemu procesowi, który sprawił, że nawet współcześnie są tacy, co za wszystko winią żydów i masonów?

wśród moich lektur oczywiście i teraz nie mogło zabraknąć książki o mózgu i jego funkcjonowaniu - tym razem w kontekście zjawisk paranormalnych. jak to naprawdę jest z tymi duchami, telekinezą, telepatią, przewidywaniem przeszłości i tak dalej? oczywiście wszystko siedzi w nas samych (jak zawsze :). książkę czyta się świetnie i szczerze ją wam polecam - przytoczone jest dużo przykładów i autentycznych historii, mnóstwo naukowych badań i analiz, ale przede wszystkim są zabawy i eksperymenty, które można przeprowadzić na sobie podczas czytania, a także szczegółowe instrukcje jak np. wywoływać duchy, wróżyć z ręki i wychodzić poza ciało. podczas czytania rewelacyjnie się bawiłam i zamierzam poszukać innych książek autora paranormalności, bo okazuje się, że jest ich sporo (traktujących o wielu innych intrygujących tematach i zjawiskach). znów też dowiedziałam się też co nieco o psychologii, działaniu mózgu i innych dziwnych ludzkich mechanizmach (chociaż to, że wahadełko huśtające się i kręcące się jak szalone w moich dłoniach mocno ściemnia, zauważyłam sama już dawno ;) i naprawdę chciałabym kiedyś zorganizować seans z chodzącym stolikiem :)

będzie niesprawiedliwie i uogólniająco - przyznaję się bez bicia, że brytyjczyków uważam za nieco dziwnych. jednak jest to dziwność cudowna, urocza i szalenie sympatyczna, w odróżnieniu np. od wyczuwanej przeze mnie dziwności-inności szwedów, której się boję i z którą nie potrafię sobie poradzić w bezpośrednich kontaktach z wspomnianymi. tymczasem trzy reportażowe książki mariusza szczygła odkrywają całe bogactwo dziwności czeskiej, która - przynajmniej dla mnie - okazuje się dziwnością oswojoną, radosną, bardzo specyficzną, ale i w jakiś sposób pokrewną mojemu postrzeganiu świata. czesi są inni. czesi są... tak bardzo czescy :) ta czeskość jest pewnego rodzaju fenomenem, który szczygieł fenomenalnie prezentuje, przedstawia, w który się zagłębia, ale którego nie próbuje wyjaśniać, bo nic tu do wyjaśniania nie ma - czesi są czescy i już.
reportaże z gottlandu i zrób sobie raj czyta się świetnie, wciągają, fascynują i wciąż chce się więcej. trzecia książka - laska nebeska - jest zbiorem felietonów, wstępów do kolejnych tomów w serii dzieł literatury czeskiej wydawanej kiedyś przez gazetę wyborczą - dany utwór jest jednak zawsze tylko pretekstem, trampoliną, od której można się odbić i poszybować w czeskość. wszystkie trzy tomy bardzo polecam, a polecenie z laski nebeskiej poskutkowało tym, że przeczytałam kapryśne lato...

...a kapryśne lato to wolno snująca się opowiastka o małym, nieco sennym czeskim miasteczku krokove vary [:D], do którego pewnego dnia przyjeżdża wóz z dwójką cyrkowców... historyjka jest krótka, ale rewelacyjnie się ją powoli smakuje, zdania typu miasto o architekturze wątpliwej wartości i dobrej zdrowotności albo ten rodzaj lata [...] wydaje mi się nieco niefortunny zdarzają się tu co chwilę i bardzo cieszą. i książka jest niesamowicie sympatyczna, jeśli potraktuje się ją właśnie jako taką bombonierkę z różnorodnymi cukierkami, które trzeba powoli smakować - czytanie jednym ciągiem dla fabuły czy akcji skutecznie tę przyjemność tu zabije i sprawi, że - jak to określiła jedna ze znajomych mojego brata - będzie to tylko bardzo pseudointelektualne pitolenie bądź też pitolenie bardzo wzniośle poetyckim językiem o pierdołach ;)
i jeszcze - w moim wydaniu tłumacz we wstępie mówi, że bardzo przeprasza, i że on starał się, jak tylko mógł, ale ta pozycja jest nieprzetłumaczalna :]

kobieta trzydziestoletnia... postanowiłam przeczytać, bo wiecie, hm, powoli zaczynam coraz bardziej pasować... i tak sobie przez tego balzaca płynę i rozczula mnie zupełnie. towarzyszymy pewnej kobiecie od nastoletniości aż po starość (czyli nie tylko w momencie jej trzydziestki), a po drodze trafia się jej wszystko, co się tylko może przydarzyć (oczywiście z zastrzeżeniem, że małżeństwo to jedno z najgorszych, w co się mogła wpakować, a mąż jest burak i do tego kretyn ;). i jest i młody (niedoszły) kochanek, i macierzyński dramat, i choroby, i śmierci, jest nawet napad i są piraci (!!!). dla biednej, niezrozumianej i siedzącej samej w domu kobiety trzydziestoletniej za czasów balzaca - balsam dla duszy.
i jeszcze warto zwrócić uwagę, że w powieściowych czasach kobieta trzydziestoletnia to jest ta, która nie jest młoda (a wręcz jest już stara), kawał życia przeżyła, doświadczyła mnóstwa rzeczy, jest (nieszczęśliwą) żona i matką i w ogóle już chce umrzeć. ot co.

gaimana przeczytałam do tej pory mało i właśnie nadrabiam. i za każdym razem czytam, uznaję, że to jest straszne, okropne i w ogóle nie lubię takiej literatury, po czym czytam dalej. po czym nie mogę się oderwać. po czym stwierdzam, że jak to, już się skończyło?
zgodnie z tym schematem nigdziebądź z londynem pod i jego wszelakimi okropnościami jest straszne (w mnogim tego słowa znaczeniu) i wciąga (tylko nie dajcie się wciągnąć za bardzo. i uważajcie na drzwi).
[a to, że jestem dość na świeżo z londyńskim metrem, tylko pogłębiało radość z historii. i grozę.]

nothing hill.. scenariusz zapisany w formie książki. obejrzyjcie film i zapomnijcie, że na jego temat zostało stworzone cokolwiek papierowego, dobrze wam radzę ;)
[a dlaczego w ogóle się za to wzięłam? otóż pewnego dnia m. wstał o jakiejś barbarzyńskiej godzinie i oczywiście mnie obudził, a jak w okolicach 6 rano stało się dla mnie jasne, że nadziei na spanie nie mam już żadnych, zrobiłam sobie sojowe latte i zasiadłam oglądać kolejny odcinek doctora who. traf chciał, że był to odcinek totalnie rozwalający emocjonalnie, dlatego potem, w drodze do pracy, potrzebowałam czegoś lekkiego do autobusu, co pozwoliłoby mi się poskładać z powrotem. i rzeczywiście było lekkie, ale proszę - nie bierzcie papierowego nothing hill do ręki.]

z kolei po obejrzeniu doktorowego the unicorn and the wasp (swoją drogą - bardzo mi ten odcinek przypadł do gustu :) nabrałam ochoty na aghatę christie i złapałam się za to, co akurat miałam pod ręką. noc w bibliotece jest z serii z panną marple, czarna kawa - z herkulesem poirot. zawsze wolałam te z herculesem... i wśród tych dwóch kawa... jest zdecydowanie lepsza. a christie jak to christie, są poplątania, jest dużo szczegółów, jest coś, o czym nie wiemy i jest dużo mojej ulubionej angielskości. absolutnie nie są to arcydzieła literatury, ale przecież o to tu chodzi, że wcale być nie muszą ;)

zapachy miast... z tą książką mam trochę problem. z jednej strony wszystko jest w porządku i w dodatku bardzo moje - podróże, dużo nowych miejsc, a wszystko opisywane przez pryzmat zapachów, smaków i kolorów. i w dodatku krótkimi tekstami, luźno powiązanymi refleksjami i zapisami wrażeń. z moim nadwrażliwym węchem doskonale rozumiem autora i czuję z nim niemalże jakieś siostrzano-braterskie porozumienie w tej zapachowej przypadłości (która przecież w jakiś sposób wpływa na jakość życia), a długość i styl tekstów też są mi dziwnie bliskie. w związku z tym powinnam książka się zachwycić i przyjąć jako jedną z bardzo moich, zrozumieć w pełni i tak dalej... a niestety nic takiego się nie stało. co prawda czytałam z zainteresowaniem, ale nie porwało mnie to w żaden sposób. ot, taki sobie blog, który radośnie czytałabym przy porannej herbacie, ale jako książka widzi mi się to już o wiele mniej.
(z drugiej strony - wobec własnych tekstów skrobanych gdzieś w ukryciu mam zdecydowanie, oj, zdecydowanie! gorsze odczucia, więc w tej naszej naprędce skonstruowanej wspólnocie rosenbaum wychodzi jednak o wiele wiele lepiej :P)

doktor jekyll i pan hyde to świetna nowelka, która idealnie nadaje się do czytania w poczekalni u lekarza (chociaż z innych względów niż wspominana na początku wpisu literatura poczekalniowa). historię na pewno znacie, ale warto zapoznać się ze źródłem - dobrze napisane, jest zima, jest groza, byłe prosektorium i tajemnice, no i londyn... ^^ i połkniecie w czasie jednego czekania (a że lekarzy wam wcale nie życzę, to dodam, że książka nadaje się również do czytania w każdym innym miejscu :)

ad.2
armenian spirit znów, bo to taka dobra muzyka... a do kolekcji dołączył balkan spirit, który jest mniej melancholijny, a bardziej dziki i świetnie taneczny, chociaż i tam nie brakuje pięknych lirycznych momentów. polecam bardzo, zresztą - jordiego i hesperionów polecam wszystko jak leci, w ciemno ;)
a memoryhouse właśnie podrzucił mi brat. i nie wiem o nich jeszcze nic poza tym, że to jest bardzo, bardzo dobra muzyka na wczesną jesień.

ad.3
doctor. DOCTOR. wpadłam po uszy, zakochałam się w tym wcieleniu doktora (i przy okazji w tennancie), obejrzałam wszystkie dodatki z wszystkich dvd, a na koniec wpadłam w mentalną żałobę po dziesiątym, którą muszę sobie spokojnie przedumać, zanim zacznę oglądać kolejne serie z jedenastym. cóż, przecież wiedziałam, że to się tak skończy... poza tym - dużo różnych przemyśleń, o których już wspominałam, samotność, małość, ale i różne dziwne strachy. i nieustanny podziw dla wyobraźni scenarzystów ;)
(+ tennant. i perspektywa broadchurch, blackpool oraz innych. a także jeszcze innych z panem cumberbumber. coś czuję, że to może być najbardziej serialowa jesień i zima w moim życiu).

ad.4, którego nie było
tym razem, pomimo wszelkiej sierpniowej obfitości wydarzeń moje na zewnątrz ograniczyło się do spotkań czysto towarzyskich (choć oczywiście również bardzo kulturalnych ;), leśnych, ogniskowych i rodzinnych. jednak tradycyjnie już zapowiem dobre rzeczy w przyszłym miesiącu:
6 września w centrum kultury w rawie mazowieckiej m. gra ze swoimi dziećmi muzykę filmową oraz utwory na pudełka, zapalniczki, łyżki i tym podobne - bardzo to sympatyczne i serdecznie zapraszam.
a od 27 do 29 września trwają szalone dni muzyki i to już traktujcie jako pozycję obowiązkową (!!!). w ciągu tych trzech dni w operze narodowej będzie mnóstwo koncertów w świetnych wykonaniach, koncerty krótkie - tak po 40 minut, a maksymalnie trochę ponad godzinę, można spokojnie pójść na kilka jednego dnia, bo będą od rana do wieczora nieustannie. jakby tego było mało, to w tym roku jest naprawdę rewelacyjny repertuar - muzyka francuska i hiszpańska (same chwytliwe kawałki ;), a bilety w cenach 5, 7 i 10 zł. szczegółowy program pojawi się na zalinkowanej stronie lada dzień (a jak ktoś jest bardzo dociekliwy, to już jest, tylko trzeba trochę pogrzebać), rezerwacja biletów od 1 września, zatem - zerkać, zamawiać i do kultury marsz! :)
[a mnie spotkacie tam na pewno na wszystkich - chyba trzech - koncertach granych przez iuve oraz być może na różnych innych :)]

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

ten rodzaj lata [...] wydaje mi się nieco niefortunny

jestem ze świata, w którym są dwie pory roku - sierpień i wrzesień. światło jest tylko złote lub błękitne, poranki i wieczory już zdecydowanie chłodne. a picie herbaty z parującego kubka tak naprawdę tylko wtedy ma ten najgłębszy sens.

moje ukochane spalone lato już wyraźnie czuć w powietrzu, na zmianę cieszę się dziko i zapadam w melancholijne otchłanie. (źle jest w takim czasie za bardzo angażować się emocjonalnie w fikcyjne światy, ale już za późno - stało się i czasem muszę sobie wieczorem popłakać nad wydarzeniami z alternatywnych czasoprzestrzeni)
w momencie, w którym zaczynają się wrzosy, mgły i swetry, zawsze bardzo chce mi się uciec, żeby pokontemplować ten cudowny czas gdzieś daleko i w ciszy. być może się uda - w planach mam małą wyprawę, na chwilę, tym razem naprawdę donikąd (nigdziebądź?), niedaleko, a jednak w jakiś sposób na koniec świata. w miejsce, gdzie nie ma nic i o którym czasem nawet mapom nie chce się wspominać. i czuję, że jest mi to bardzo potrzebne.
 
po dziecięcemu fikcje zlewają mi się z rzeczywistością. teraz - pomimo poczucia absurdalności całej tej sytuacji - zawsze będę już uważniej przyglądać się drobinkom kurzu wirującym w świetle i cieniom w bibliotekach. jednak przez to mieszanie się światów nie jestem w stanie sprecyzować, czy czające się z tyłu głowy i w koniuszkach palców przeczucie zmian - dużych zmian - jest prawdziwe, czy to tylko kolejna projekcja mojej ostatnio bardzo udręczonej wyobraźni.
 
i jeszcze - raport zdrowotny: dziennie łykam już tylko dwie tabletki, i to też takie, bez których spokojnie mogę się obejść, jeśli mi się zapomni. niemniej pudełko z druczkami wyników różnorakich badań ostatnio zapełnia się w zdecydowanie zbyt szybkim tempie i znów dopadają mnie myśli o rzeczach ważnych, które zdecydowanie źle komponują się z pochmurnym niebem i samotnymi nocami w za dużym łóżku.

niedziela, 28 lipca 2013

strawa na lipiec

1. książki:
- święto wiosny. wielka wojna i narodziny nowego wieku. modris eksteins
- seks, narkotyki i czekolada paul r. martin
- w krzywym zwierciadle maciej stuhr
- błysk rewolwru wisława szymborska
- love story erich segal
- łosoś zwątpienia douglas adams 
- autostopem przez galaktykę douglas adams - oraz tegoż z tej samej serii:
- restauracja na końcu wszechświata
- życie, wszechświat i cała reszta
- cześć i dzięki za ryby
- w zasadzie niegroźna

2. serialowo:
- doctor who - "współczesne" serie 1 (z dziewiątym) i 2 (i dziesiątym doctorem)
- dynastia borgiów - pierwsza seria (kilka pierwszych odcinków)

3. na zewnątrz:
- v letni festiwal im. jerzego waldorffa w radziejowicach - wieczór rosyjski
- operetka w teatrze dramatycznym
- merlin scena na woli (dawniej teatr na woli, teraz scena teatru dramatycznego)
- młody stalin teatr dramatyczny
- absolwent teatr dramatyczny

4. muzyka
- summertime sadness lana del rey
pieśń o szczęściu czesław śpiewa i mela koteluk

ad. 1
z ostatniej strony okładki święta...: "to jest książka o śmierci i zniszczeniu". nie zachęca was? mnie (wbrew pozorom, niach niach) nie zachęcała bardzo długo... dawno temu pisałam pracę roczną na jakiś szalony temat, a prowadząca na konsultacjach słowem o tej książce nie wspomniała. z kolei - po przeczytaniu wspomnianego tematu - pytaniem o tę właśnie książkę zaczął swój egzamin pewien bardzo sympatyczny pan doktor (któremu do tej pory jestem za ten egzamin wdzięczna). po egzaminie książkę namierzyłam, przejrzałam i... odstawiłam z powrotem na półkę. dojrzałam do niej po kilku latach i w sumie cieszę się, że właśnie tak wyszło - gdybym ją przeczytała wtedy, tamta praca roczna na pewno wyglądałaby inaczej (i nie wiadomo, czy lepiej). z kolei na pewno teraz trafia do mnie zdecydowanie więcej.
zatem... jak już wspominałam, nie lubię książek o polityce. i o wojnie też nie. i właśnie takową przeczytałam i jest mi z tym dobrze. w święcie wiosny... eksteins pisze o początkach dwudziestego wieku - od mniej więcej drugiej dekady, oczywiście zakorzenionej w pierwszej, przez czas pierwszej wojny światowej, dwudziestolecie, aż do wybuchu drugiej wojny. przez dość szeroki opis panujących realiów, tego, co się działo w kulturze i emocjonalności, po to, co siedziało w europejskich głowach usiłuje dociec, co takiego stało się ludziom, że jeszcze podczas pierwszego bożego narodzenia w czasie wielkiej wojny żołnierze z przeciwnych stron spotkali się na ziemi niczyjej, wspólnie świętowali i śpiewali międzynarodowe kolędy, a już rok później nie było to w żaden sposób możliwe. nie wspominając nawet o ypres i innych okropnościach. oczywiście jest też mowa o wielu, wielu innych rzeczach, dużo mądrych słów i sporo emocji, przez co nie mogłam się od tej książki oderwać. nawet przy obszernych częściach o wojnie i polityce (+ śmierci i zniszczeniu).

jak sam tytuł wskazuje, książka seks, narkotyki i czekolada jest o seksie, narkotykach i czekoladzie. a także o alkoholu oraz innych przyjemnościach. i jednocześnie o uzależnieniach i tym, jak to wszystko się ze sobą łączy, na poziomie fizjologicznym, psychicznym i każdym innym. można się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy, jak np. tego, że czekolada nie uzależnia, ale cukier już jak najbardziej, że alkohol jest groźniejszy od lsd i jak wygląda (i kończy się) życie pełne używek i dogadzania sobie (na wielu przykładach). i są przepisy na przyjemności, które nie szkodzą! zainteresowanym polecam :)

w krzywym zwierciadle składa się z dwóch części - pierwszą stanowią zebrane razem felietony stuhra, które napisał do "zwierciadła", drugą - parodia-pastisz komedii romantycznych w formie scenariusza do kolejnej. felietony zwierciadłowe bardzo lubię i często podczytuję, są felietonowo lekkie i przyjemne. i łatwe do przyswojenia :)
scenariusz-pastisz jest za to strasznie słaby - wiem, że miało być śmiesznie, miało być parodystycznie, miało być z przejaskrawieniem, ale nie podobało mi się nic a nic i chyba nawet się nie uśmiechnęłam podczas czytania... niemniej - pierwszą część książki jak najbardziej polecam.

limeryki, moskaliki, lepieje... kto zna len ten wie, że takowe uwielbiam (czytać i na poczekaniu tworzyć). bardzo, bardzo lubię wszelkie szymborskie wyklejanki i inne tego typu publikacje, dlatego bardzo cieszę się, że zdecydowano się wydać błysk rewolwru. jest tam sporo tych cudownie absurdalnych malutkich form, są nieco dłuższe teksty, jak np. listy do właściciela letniskowego domku, w którym noblistka mieszkała z koleżanką (cudowne!), teksty z kroniki szkolnej, pierwsze wiersze (jestem pod wrażeniem), słownik wyrazów obraźliwych i wiele wiele więcej. wszystko to pięknie wydane, z rysunkami samej autorki, kopiami rękopisów itp. ach. :)
[a wszystkim, którzy jak i ja uwielbiają te pokątne i alternatywne literackości w stylu epitafiów, limeryków itp. bardzo polecam książkę pegaz zdębiał barańczaka. raj! ;)]

love story nie oglądałam (tak, mam duże filmowe braki...) i nie słyszałam o tym filmie więcej niż "historia miłości", więc książkę - a w zasadzie opowiadaniową broszurkę - mogłam czytać z nastawieniem spoiler free ;) historia banalna, ale rzeczywiście bardzo filmowa i pomimo niezbyt dużego językowego bogactwa sceny same wyświetlały mi się przed oczami [a jak obejrzę film, to sobie porównam...]. poza tym - bardzo lubię wszelakie fikcje dziejące się w szkołach, na uczelniach, w kampusach, bursach i akademikach, więc tu - przynajmniej początek - idealnie trafił w moje upodobania. i samo romansidło trafiło w dobry moment, bo tego dnia akurat wyłączył się we mnie filolog, za to miałam czynny tryb roztkliwianie, w związku z czym zakończenie rozpłakało mnie na przystanku autobusowym, z całą świadomością absurdu tej sytuacji.
to tyle ;)

ad. 1-2

zupełnie przypadkiem w momencie, w którym rozpoczęłam przygodę z doctorem who, sięgnęłam także po autostopem przez galaktykę. i po kilku odcinkach i kilku rozdziałach już wiedziałam, że zarówno serial telewizyjny, jak i ten w papierowej wersji jest o tym samym - radosnym skakaniu przez kosmos, przestrzeń i czas i wpadaniu tam w przeróżne kłopoty (dopiero później dowiedziałam się, że douglas adams - autor autostopem... - przez jakiś czas pisał też odcinki doctora. i to w sumie trochę wyjaśnia).
w podczytywane w komunikacji miejskiej autostopem... wciągnęłam się na tyle, że przeczytałam całą pięciotomową trylogię [!]. w doctora who  wciągnęłam się o wiele bardziej i maniakalnie oglądam kolejne odcinki - zaczęłam od pierwszej "nowej" serii i zamierzam dooglądać wszystko do momentu, w którym będę na bieżąco - mam czas do listopada, kiedy to nadejdzie specjalny 50-rocznicowy odcinek. a potem jeszcze zostają serie klasyczne...
doctora w każdym z jego wcieleń kocham bardzo (choć oczywiście nie tak mocno, jak sherlocka ;), a na dźwięk serialowej czołówki znów ogarnia mnie (teraz już znane) uczucie dzikiej euforii i zafascynowania. stan happy fandom nadal trwa.
wracając jednak do treści książkowo-serialowej - jak już chyba wspomniałam, mam wrażenie, że pomimo mnóstwa fantastycznych wydarzeń, rozwiązań fabularnych jak z najbardziej absurdalnych snów i wszystkich pozostałych cudowności, obydwie historie są tak naprawdę o samotności. zarówno artur, jak i doctor nie mają dokąd wracać, a różne planety, zajęcia i towarzysze tylko na (zapętloną w czasoprzestrzeni) chwilę pozwalają o tym zapomnieć.
i do tego jeszcze zagubienie - w czasie, w przestrzeni, we wszystkich wymiarach. i ogromny smutek.
i uświadomienie sobie, jak bardzo mali i nieznaczący jesteśmy w tym ogromie wszechświata - akurat gdy snułam sobie takie egzystencjalno-egzaltowane rozważania, nasa udostępniła zdjęcia ziemi zrobione z saturna. jesteśmy tylko małą białą kropką. a na niej len i jej len-ki, dla kogo może to mieć jakiekolwiek znaczenie?

ad. 3

operetka była pożegnaniem z tytułem i napiszę o niej tylko tyle, że nastawiłam się dobrze - bo to przecież gombro - a z każdą minutą spektaklu narastała moja irytacja. muzycznie świetnie - dwóch pianistów śmiga po klawiaturach w nieoczywistych dźwiękach, aktorzy też dobrze nad wokalem popracowali, ale... konwencja garniturowego pokazu mody, nieustanne błyskanie fleszami, taplanie się w wanience ze zdjęciami, włażenie do lodówki, motocykle i strzykawki (brr!), trochę dłużyzn (w sumie prawie trzy godziny spektaklu!)... nijak mi to nie pasowało. i tyle.

za to merlin podobał mi się po raz kolejny - kiedyś już widziałam go w teatrze narodowym, w teatrze na woli wystawiany jest identycznie, choć oczywiście z obsadową zmianą. jestem świadoma, że nie wszystkim może odpowiadać, ale mi odpowiada bardzo ;) okrągły stół - a jednocześnie scena wszelkich wydarzeń - jest mocno steampunkowy, rycerze króla artura poubierani w skórzane kurtki i glany, a zamiast herbów na tarczach mają dużo odpowiednich tatuaży. jest sporo seksualnych nawiązań (na szczęście to jest spektakl jeszcze sprzed ery rozbieranek), a jednocześnie dużo sacrum, bo opowieść przeplata śpiewana po łacinie msza.
sama historia jest typową opowieścią - z zaśpiewami, z ciągłym powtarzaniem pewnych sekwencji, z nieustanną narracją, którą biorą na siebie wszyscy po kolei, nie po kolei, jednocześnie i indywidualnie. i humor też jest, więc oprócz podziwiania półnagich mężczyzn w ciężkich butach można się jeszcze do nich pouśmiechać (tak, wiem, jestem płytka :P)

(i brakowało mi marcina przybylskiego, który jest w wymiennej obsadzie - i w operetce i w merlinie - i ani razu mi się nie trafił. a na niego lubię patrzeć niezależnie od okoliczności. tak, wiem, jestem płytka.)

a nasza teatralna nadaktywność w tym miesiącu wiąże się z trwającym w teatrze dramatycznym letnim festiwalem, podczas którego wystawiane są/były wszystkie sztuki sezonu + premiery (jak np. udany absolwent). oprócz wszelakich plusów ta sytuacja ma też swoje wady - twarze aktorów robią się dziwnie znajome i później człowiek zastanawia się przez pół godziny jazdy autobusem, skąd zna tego sympatycznego mężczyznę. i pojawiają się kolejni aktorzy pretendujący do tych ulubionych, i nagle w tej mojej prywatnej czołówce zaczyna się robić dziwnie ciasno ;)

ad. 4

muzycznie ogarnia mnie lipcowa melancholia, stąd taki dobór piosenek. zresztą - piosenki dobrały się same, krążą mi po głowie uparcie, nucą się, plączą między włosami i oplatają od stóp po końcówki włosów.
(a pieśń o szczęściu z tekstem baczyńskiego, promującą film o poecie, naprawdę szczerze wam polecam.)

poniedziałek, 22 lipca 2013

summertime sadness

lipiec zawsze ma posmak łez. deszczowe dni rozmiękczają wolę i ducha, w martwe upały nawet mucha w drżącym powietrzu może wywołać płacz. tak było naprawdę zawsze i nic się nie zmienia.

w lipcu nadrabiam popkulturalne zaległości podróżując przez przestrzeń i czas zarówno autostopem przez galaktykę, jak i w tardis. i gdy za oknem już od dawna jest ciemno, skulona na kanapie czuję tę naszą straszną małość i marność, czuję niemal namacalnie przepływający czas i że to, co jest dla mnie wszystkim, tak naprawdę jest zupełnie niczym. i przez tę lipcową wewnętrzną miękkość uderza mnie pełna świadomość ogromnej samotności doctora, a jednocześnie zaczynam panicznie się bać przeminięcia w mgnieniu oka.

lipcowa smutna senność każe mi się rozpłakiwać nad smutnymi zakończeniami banalnych książek, wcale nie zważając na to, że stoję w południe w słońcu w upale i w dodatku na zatłoczonym przystanku autobusowym.
lipcowa tkliwość sprawia, że wydawałoby się zwykła piosenka trafia w jakieś najczulsze punkty i gdy nucę, że chcę czerwień zerwać z kwiatów polnych, mam pod powiekami jakiś zupełnie inny sen.
a gdy rozmawiam z mamą o rzeczach zdaje się najważniejszych, mam w sobie ogromny spokój i szeroko otwieram oczy. a potem znów łzy na przystanku, ciemność za oknem, tardis, czas, kanapa jak wyspa, rozedrgane emocje i lipcowy smutek do samego dna myśli.

i całe szczęście niedługo już sierpień i lato spalone po końce traw.

wtorek, 16 lipca 2013

kind-len i papierowi fetyszyści

czaiłam się długo i robiłam podchody, ale w końcu się zdecydowałam i oto jakiś czas temu przyleciała zza wielkiej wody grzeczniejsza wersja mnie w postaci gadżetowej (czyt. kind-le). z miejsca się zakochałam, ochoczo używam, szczerze wielbię, głaszczę czule i każdemu polecam.

jednak gdy objawiła się moja tożsamość kind-len*, kilka osób (w tym m.!) było niezmiernie zdziwionych, że ja i że czytnik. bo podobno len jest ostatnią osobą, którą o coś takiego (coś takiego!) podejrzewali. że jak len, to herbata i książka - koniecznie książka, taka papierowa i nic innego. i tak dalej, a moje oczy otwierały się coraz szerzej, bo nie rozumiałam z tego nic a nic.

bo przecież to, że kind-len, to wcale nie oznacza, że pozbędę się wszelakich książek papierowych - wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że nasze domowe książki za moment definitywnie skończą kolonizację jednej ze ścian w salonie i zajmą się kolejną. i też wcale nie oznacza, że nagle zaniknie mi umiejętność przewracania kartek czy otwierania okładki. i że nie będą mnie już nigdy więcej kusić przypadkowo napotkane księgarnie i antykwariaty (choć to akurat byłoby wskazane).
kind-len to po prostu wygodniejsza wersja podróżna, która nie obciąża mi torby, w której magazynuję sobie różnego rodzaju literaturę, co na nią szkoda mi miejsca na półkach lub którą dobrze zawsze mieć przy sobie - bo tak. bo jednym dotykiem przewracam stronę, a jak czegoś nie wiem, to drugim dotykiem sprawdzam sobie w słowniku albo w wiki. i jak potrzebuję znaleźć coś konkretnego, to zamiast kartkować klikam ikonę z lupą.
wygoda przede wszystkim, a tu nagle okazuje się, że istnieje książkowo-antyczytnikowa ideologia.

bo elektroniczne książki nie pachną. cóż, moje niektóre papierowe też nie pachną, niektóre pachną cudownie, a niektóre z tych drukowanych w gorszych czasach na podłym papierze śmierdzą przeokrutnie.
bo elektronicznej książki nie można dotknąć. za to można dotknąć czytnika, który - wierzcie mi - jest bardzo przyjemny w dotyku i (#wstydliwewyznania) uwielbiam go głaskać po ekranie. a jak zapragnę nagle faktury papieru, to mogę w każdej chwili podejść do dowolnego sprzętu w domu i na pewno znajdzie się tam przynajmniej jedna kartka czegokolwiek (a jak będę mieć szczęście, to zasypie mnie sterta nie tylko książek, ale i nut).
bo nie można czytać na plaży (można) i w czasie mrozów (nie wiem). w czasie mrozów nie czytam też książek papierowych, tylko siedzę zawinięta po uszy, widać mi tylko oczy, a palce mam pod dwiema warstwami rękawiczek i na pewno nie przewrócę nimi żadnej strony - ani papierowej, ani elektronicznej. a jak w czasie mrozów jadę autobusem, to prawdopodobnie i tak śpię.

i jeszcze różne inne argumenty, które sprowadzają się do tego, że książka papierowa jest lepsiejsza i już. a ja wciąż mam zdziwione wrażenie absurdalności tych dziwnych ataków na ebooki - przecież jak będę potrzebować jakiejkolwiek właściwości, którą ma tylko papierowe wydanie, to sobie po nie sięgnę. piękne (i niesamowicie ciężkie) ilustrowane albumy na różne tematy zapełniają mi półki i - przynajmniej na razie - nikt nic porównywalnego w wersji elektronicznej nie wymyślił, co jednak wcale nie znaczy, że przez to mniej wielbię kind-len.
i przecież na jedno pstryknięcie nagle wszystkie papierowe książki nie znikną (i nie ma się co łudzić, że za te kilkadziesiąt lat istnieć będą tylko ebooki), a do nagłego przesiadania się na czytniki nikt nikogo nie zmusza. i raczej nie będzie.

i nadal zadziwiona cudowną ludzką umiejętnością do mnożenia problemów tam, gdzie ich nie ma, wracam do czytania. na tapecie aktualnie cmentarz w pradze eco (papierowy, wielki, na szafce nocnej), mama muminków o tove jansson (papierowa, ogromna, z cudownymi ilustracjami, pięknie wydana, w pokoju), kolejna część autostopem przez galaktykę (elektroniczna, w czasie podróży komunikacją miejską) oraz sklepy cynamonowe (elektronicznie, z nieustającym uwielbieniem, w każdej możliwej chwili).

*kind-len - jako rzeczownik - jego desygnatem jest suma 'kindle' + 'len', ew. sam 'kindle' z 'len' w domyśle, ale już nie 'len' bez 'kindle'.
najtrafniej jednak opisać 'kind-len' jako semantyczną chmurę zawierającą w sobie 'czytnik kindle', 'len', 'czytanie', 'książki w postaci elektronicznej', 'uwielbienie gadżeciarskie', 'zadowolenie z rozwoju techniki', 'przyjemność doznań estetycznych' oraz 'głaskanie ekranu'.

sobota, 13 lipca 2013

w dom

pomyślałam o tym, żeby napisać notkę o gościach, a tu - pac, na wysokich obcasach gościowy artykuł. narzekający. taki, że gość w dom, bóg wie po co. więc ja na przekór.

z gościem był taki problem, że gdy wysiadł z pociągu na dworcu centralnym, zobaczyłam go pierwszy raz w życiu. na pierwszy rzut oka - bardzo sympatyczny. na drugi rzut oka - już w samochodzie - sympatyczny jeszcze bardziej, szczególnie, że ten rzut zahaczył o wręczaną mi butelkę wina. dużą.

później okazało się, że gość nie lubi kawy, a pija herbaty. różne. dużo. nosi czerwone spodnie i używa słów takich jak ryjek i pyszczek.

z gościem wspólnie pojedliśmy i pospacerowaliśmy, gość dostał swój pokój, łóżko, koc i hasło do domowego wi-fi. i życie z gościem nagle nabrało odcieni jakiegoś dawnego studentowania, wakacyjności, wrażenia bycia zupełnie-gdzie-indziej bez ruszania się z domu. jadaliśmy z gościem duże kolacje, oglądaliśmy masę filmików i filmów, długo w noc siedzieliśmy przy piwie i rozmowach (a wszystko to na własnej kanapie, we własnym salonie. codziennie.) gdy wstawałam rano, w kuchni czekało na mnie dwóch (!) półnagich mężczyzn półprzytomnie dyskutujących o konkretnych wykonaniach muzyki tan duna znad wielkich filiżanek z mocną herbatą. gdy wracałam z pracy, trafiałam w sam środek tak dobrze znanej z wakacji sjesty, leniwych rozmów pomiędzy pokojami, jedzenia owoców i sączenia zimnych napojów.

codzienność lekko się zaburzyła, w ciągłej i nieco monotonnej linii nagle zdarzył się supełek czy kokarda, a z nią nagle zupełnie inne poczucie czasu i miejsc.

gość pojechał i wszystko wróciło do normy, ale - w odróżnieniu od wspominanego artykułu - nie mam na co narzekać, nawet gdybym bardzo chciała.

poniedziałek, 8 lipca 2013

le-śnienie festiwalowe.

otóż - byłam na festiwalu, choć prawdopodobnie nie był to ten festiwal, o którym większość z was właśnie pomyślała.

nie było błota - była trawa. i piękna pogoda. nie było pola namiotowego - był pałacowy ogród, krzesła i leżaki. poza tym - jezioro, pływający pomost, pachnący modrzewiowy dworek żywcem wyjęty z powieści i chęć, żeby rzucić wszystko i spędzić tam resztę życia.
strojem obowiązkowym nie były kalosze i dżinsowe szorty (choć pierwszego wieczoru niektórzy próbowali) - o wiele lepiej sprawdzały się różne wariacje na temat ciepłych opatuleń. i tak - młodzież preferowała bluzy z kapturami, a nieco starsi uczestnicy woleli szale, wełniane narzutki, chusty i grube swetry. niezależnie od wieku i wytworności pozostałych części garderoby wszystkim przypadły do gustu koce i pledy, a pozawijana w nie publiczność znieruchomiała pod wpływem wspaniałości muzyki tworzyła piękną ilustrację do jakiejś baśni, której jeszcze nikt nie napisał.
na początku zawsze wszechobecna żółtość zachodzącego słońca (która kazała myśleć o tej mojej ulubionej porze roku). potem - wśród ciemności tylko oświetlona scena i poustawiane w bardzo losowych miejscach silne reflektory. ich blask skutecznie oślepiał i kazał w ciemno rozpoznawać w nadchodzących spoza kręgu światła postaciach wszystkie znane i nieznane osobistości. lekka mgła znad jeziora mieszała się z parą znad kubków z kawą i słodkawym dymem odpędzających owady świec, gdy grała orkiestra, wszyscy zastygali zasłuchani, w czasie przerw za to snuli się w tych pelerynach z koców pomiędzy słupami światła i oddawali się gorączkowej konsumpcji słodyczy, owoców, wina i kultury. kurtuazyjne rozmowy zamiast za kulisami i w błyszczącym foyer tym razem toczyły się w półmroku pomiędzy drzewami i - wierzcie mi - w takich okolicznościach przyrody znacznie łatwiej przychodzi dyskutować na każdy możliwy temat, niezależnie od tego, czy rozmówcą jest siedząca obok starsza melomanka w koronkach i kraciastym pledzie, czy też dyrektor jednego z warszawskich teatrów.
ciągłe powidoki i chwilowe dezorientacje zmieniały percepcję na taką właściwą temu momentowi tuż przed zaśnięciem, kiedy jeszcze słyszy się realne rozmowy, ale widzi już to, co w wyobraźni. na skutki nie trzeba było długo czekać - gdy mocno po drugiej w nocy kładłam się spać, natychmiast przyśniło mi się grzybobranie z pana tadeusza odbywające się w noc z wesela, w rytm tańców połowieckich z kniazia igora. ot.

sobota, 29 czerwca 2013

wrzaski i oklaski, czyli o tym, jak rozwalano ład sto lat i miesiąc temu.

29 maja 1913 roku publiczność tłumnie ciągnęła do paryskiego theatre des champ-elysees. premiera miała być czymś specjalnym – krążyły pogłoski o artystycznej uczcie, a ceny biletów profilaktycznie podwojono. dwa tygodnie wcześniej wystawiano nowe gry debussy’ego, pierwszy balet, w którym tancerze byli ubrani w stroje sportowe, a po scenie przetaczały się ogromne tenisowe piłki. to rzeczywiście było coś nowego, ale nie takiego artyzmu teraz poszukiwano i dzieło przyjęto raczej chłodno. dzisiaj miało być inaczej – wszyscy z zachwytem wspominali poprzednie rosyjskie sezony baletowe zadziwiające orientalnym przepychem, a ta premiera miała zrekompensować rozczarowanie, jakie paryskiej publiczności przyniosły gry.

budynek teatru – otwarty zaledwie dwa miesiące wcześniej – też był czymś zupełnie nowatorskim. w porównaniu z ulubioną przez ówczesny paryż stylistyką siedemnasto- i osiemnastowieczną, znacząco się wyróżniał. zbudowany z żelbetu – a nie z cegły i kamienia, jak się budować powinno – miał zadziwiająco nagie ściany, za dużo kątów prostych, symetrii i chłodu. reflektory skierowane na białe ściany oślepiały publiczność, która była zszokowana czymś tak odbiegającym od form powszechnie uważanych za piękne. na uroczystym otwarciu część gości skonsternowana chichotała, niektórzy nie wiedzieli, co powiedzieć i z nadzieją czekali na osąd towarzystwa. pojawiły się opinie, że budynek teatru jest architektonicznym afrontem dla paryskiego ducha dobrego smaku, towarzyskiego ducha i eleganckich manier.

wróćmy jednak do czwartkowego wieczoru. publiczność wypełnia foyer i salę koncertową, pośród czerwonego pluszu błyszczą brylanty i jedwabne suknie, migają smokingi. jednak nie wszyscy są aż tak eleganccy – pojawia się też wielu młodych ludzi w miękkich filcowych kapeluszach, symbolach buntu przeciwko sztywnym cylindrom i melonikom, a także całej sztywnej reszcie, która się z nimi wiąże. na sali obecna jest cała śmietanka towarzyska, wyższe, ale i niższe sfery, ówcześni celebryci i hipsterzy (bo przecież takich ma każda epoka). wszyscy w napięciu czekają na rozpoczęcie spektaklu.

pierwszy dźwięk fagotu, pierwszy zadziwiony szmer wśród publiki. tęskny, zawodzący jęk, który w uszach paryżan brzmi dziwacznie i fałszywie. kurtyna powoli unosi się w górę i widać grupy tancerzy wykonujących jakieś nerwowe ruchy. podskakują ciężko, drobią kroczki, poruszają się bezładnie, ramiona wyciągnięte, stopy skierowane do wewnątrz, ugięte kolana, nic, co w jakikolwiek sposób przypominałoby klasyczną baletową pozycję. nic!

część publiczności oniemiała – zarówno z zadziwienia i szoku, jak i oburzenia (dziś to uczucie najlepiej oddają trzy litery i dwa znaki interpunkcyjne – wtf?!). niektórzy są zachwyceni i patrzą z otwartymi ustami. muzyka gra dalej – gwałtowny dziki rytm, w zasadzie brak melodii, dużo (o ile za dużo!) perkusji, wysokie rejestry instrumentów dętych, kwiki, skrzeki smyczków.  gdzie się podziały zasady harmonii? tancerze nadal skaczą, a na sali podnosi się wrzawa. niektórzy protestują i krzyczą, innym się podoba i przekrzykują krytyków. z jednej strony gwizdy, z drugiej gorący aplauz. oburzenie i euforia. chaos, który na scenie był zaplanowany, zaczyna ogarniać wszystkich obecnych i wymyka się spod kontroli. podobno jedna z dam napluła pewnemu dżentelmenowi w twarz. podobno pewna wiekowa księżna z przekrzywionym brylantowym diademem na głowie spazmatycznie machała wachlarzem i wykrzykiwała, że jeszcze nikt jej w życiu tak nie obraził. podobno zrobiło się tak głośno, że nie było słychać muzyki, co nie przeszkadzało tancerzom – oni i tak tańczyli do krzyków choreografa dochodzących zza kulis. podobno doszło do rękoczynów, a czterdzieści osób zostało wyprowadzonych. podobno – nie dowiemy się, jak było naprawdę, bo taki skandal to najwspanialszy i jakże chodliwy temat do opisania! tysiące recenzji, pamiętników i wspomnień mówiących o majowej premierze prześciga się w wymyślaniu coraz to nowych opisów tego, co zaszło – ktoś płakał, ktoś olśniony w natchnieniu napisał wiersz, ktoś porwany rytmem uderzał po głowie kompana siedzącego przed sobą, a tamten – równie zafascynowany – nawet tego nie poczuł. jedyne, czego dziś możemy być pewni, to to, że premiera święta wiosny igora strawińskiego była bardzo pięknym i widowiskowym skandalem.
 
pojawia się pytanie – co tak bardzo oburzyło paryżan i w jaki sposób strawińskiemu udało się w tak malowniczy sposób rozwalić panujący ład?

po pierwsze – sam temat baletu. przyśnił się strawińskiemu pewnej nocy – pierwotny lud i tajemnicze wiosenne obrzędy, wybrana dziewczyna jest składana w ofierze poprzez zatańczenie się na śmierć. historia prosta, ale ile w niej wymowności! zupełny prymitywizm, brak jakiejkolwiek indywidualności jednostki, brutalność, a w tym wszystkim to, co najgłębsze – życie i śmierć. nie ma tu miejsca na moralność, nie ma żadnego zastanowienia się, refleksji, uczuć, etyki i całej reszty pojęć, która kłębiła się w głowach co bardziej wyrafinowanych paryżan. przede wszystkim jednak – tajemnicza pierwotna energia, która wysuwa się na pierwszy plan i porywa, na nic nie zważając. energia, która zwiastuje niepokój i jest czymś wysoce niepożądanym w uporządkowanym świecie. energia, co do której wszyscy czują, że nie można się jej sprzeciwić, energia, której trzeba się bać, energia, która rozwala ład.

choć w muzyce w początkach dwudziestego wieku pozwalano sobie już na naprawdę wiele, święto wiosny okazało się być niepodobnym do niczego, co dotychczas spokojnie sączyło się w uszy operowej publiczności. rytm przede wszystkim, rytm podporządkowujący sobie całą strukturę dzieła, rytm dziki, nieokiełznany i pochodzący zupełnie nie z tej epoki. żadnych ozdobników i wyrafinowania, tylko ta dziwna energia, bębny, talerze, nawet smyczki stały się perkusją. wykorzystane tradycyjne ludowe rosyjskie melodie giną wśród polirytmii, nieregularne akcenty wyprowadzają z równowagi i wymykają się jakiejkolwiek przewidywalności.
nawet debussy stwierdza, że jest to wyjątkowe i okrutne dzieło. krytycy nie są aż tak powściągliwi – jeden z nich po premierze napisał, że było to najbardziej nieharmonijna kompozycja, jaką kiedykolwiek napisano. nigdy  kult niewłaściwej nuty nie był stosowany z takim przemysłem, zapałem i żarliwością.

wspominana już wcześniej choreografia ułożona przez genialnego wacława niżyńskiego też szokowała i pojawiły się opinie, że tym razem mistrza nieco poniosło i niech lepiej ogranicza się jednak tylko do tańczenia. tancerze nie mieli tu popisowych solowych partii, wirtuozeria została absolutnie wyeliminowana. żadnych ozdobników, jedynie ciężkie nerwowe skoki, dziwne pulsacje, bieganie, kierowanie się tylko rytmem, który – z racji polirytmii – był różny dla różnych tańczących grup. w opinii wielu oglądających to, co działo się na scenie, było zupełnym zaprzeczeniem idei tańca jako takiego, który przecież miał być apoteozą gracji i zwinności.

wszystko to razem stworzyło istną mieszankę wybuchową. gwałtowność, energia, jakiś pierwotny witalizm, niepokój, ekstaza – nie tego racjonalna i wyrafinowana publiczność oczekiwała po sztuce. sztuka miała być pięknem i harmonią, podnosić morale i tak dalej, a nie być obrazą zdrowego rozsądku, jakąś dziką pogardą wobec zdobyczy cywilizacji. coś takiego to karykatura i publiczność może czuć się urażona takim potraktowaniem.

premiera święta wiosny – później zresztą wykonywanego już bez aż takich dodatkowych emocji – stała się skandalem i prowokacją, a z czasem o samym wydarzeniu mówiło się znacznie więcej niż o samym balecie. to był jakiś przełomowy krok, punkt zwrotny i po części jeden z pierwszych symboli i symptomów powoli gotujących się w tamtym czasie niepokojów w europejskiej świadomości.

strawińskiemu udało się w bardzo stylowy sposób rozwalić ład. i zdążyć z tym, zanim rok później ktoś rozwalił ten ład już na dobre.

środa, 26 czerwca 2013

strawa na czerwiec

1. książki:
- jeżynowe wino joanne harris
- światła września  carlos ruiz zafon
- zamieć śnieżna i woń migdałów camilla lackber
- walka kotów eduardo mendoza
- sztuka życia dla mężczyzn szczepan twardoch, przemysław bociąg
- po drugiej stronie lustra umberto eco
- mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem oliver sacks
- komedie (zasadniczo wszystkie) william shakespeare

kronosa nadal brak ;) [ale ponoć nie da się go czytać ot tak, tylko trzeba sobie dozować, prawda to?]

2. muzyka:
- adele
- kayah & bregovic
- jordi savall - armenian spirit
- maaaaaasa musicali
- pink martini - cante e dance (z płyty hey eugene!

3. na zewnątrz:
- polska orkiestra sinfonia iuventus i jarosław nadrzycki - koncert symfoniczny - dymitr szostakowicz i aram chaczaturia
oraz awansem:
zemsta w och-teatrze
koncert percussionclaviers de lyon
inauguracja v letniego festiwalu im. jerzego waldorffa w radziejowicach (koncert symfoniczny)
inauguracja 13 festiwalu ogrody muzyczne na zamku królewskim w warszawie

uparłam się na joanne harris, żeby w którejś z jej innych książek znaleźć to coś, co dawno temu urzekło mnie w czekoladzie. i w końcu znalazłam, ale wcale nie jestem zadowolona - jeżynowe wino okazało się czekoladą napisaną raz jeszcze, z nieco innymi (ale bardzo podobnymi) bohaterami. jest matka z córką odstające od społeczności, jest magia - tym razem zaklęta w roślinach i przetworach, jest kościelna niechęć i rudowłosy roux - choć ten akurat jest dokładnie tym samym roux znanym z innych powieści (swoją drogą - jakbym miała takiego roux, to też bym go wciskała, gdzie się tylko da ;>). historia niby jest poprowadzona zupełnie inaczej, ale ja od razu wpadłam na to, jak wszystko się skończy. podsumowując - książka miła, łatwa i przyjemna, uroczo francuska, do poczytania w wakacyjne przedpołudnie w ogródku. i w zasadzie głównie tam.

nie wiem, czy wiecie, ale pan zafon, zanim zdobył popularność dzięki cieniowi wiatru, pisał książki dla młodzieży. światła września są właśnie jedną z nich, a jednocześnie kolejną pozycją z mojej letniej listy literatury ogródkowej. powieść jednak nie jest taka jednoznacznie młodzieżowa - dorosły ogródkowicz też może ją sobie przeczytać, o ile bez szwanku przebrnie przez niesamowite ilości przymiotników. w odróżnieniu od wspominanego wcześniej jeżynowego wina tu jednak nie ma nieustannego słońca, uśmiechów i uroczości, a jest raczej thriller w wersji light - nieczynna fabryka zabawek, martwa dziewczyna w lesie i niespodziewanie pojawiające się siły nadprzyrodzone, które uważam za zdecydowanie najsłabszą część powieści - od momentu, w którym się pojawiły, mogłam już tylko chichotać zamiast się bać. podsumowując - jeśli macie się nudzić w podróży, to sobie przeczytajcie. jeśli macie pod ręką ciekawą gazetę, to niekoniecznie.

zamieć śnieżna i won migdałów - wspaniały tytuł do czytania w upały, prawda? camilla lackberg określana jest jako "mistrzyni skandynawskiego kryminału", dlatego postanowiłam zabrać się za niedawno wydaną (choć napisaną sporo wcześniej) pozycję. i to był mój błąd...
weź dowolny kryminał aghaty christie, gdzie grupa ludzi jest odcięta od świata (tu akurat mocno wyeksploatowany motyw wyspy i zamieci/sztormu). niech będzie trup, albo nawet dwa. niech morderca czai się gdzieś wśród gości, a przypadkowo-się-tam-znajdujący policjant dosyć niezdarnie przesłuchuje wszystkich po kolei. żeby czytelnik jednak nie miał wrażenia, że czyta coś pani christie, wywal wszystkie możliwe opisy i psychologiczne pogłębienia postaci. pisz zdaniami pojedynczymi. dialogi niech nie przekraczają czterech krótkich zdań. żeby jednak nie wyszło zbyt minimalnie i żeby można się było pozastanawiać nad motywem, wtrąć bezsensowne wątki poboczne. całe szczęście krótkie.
żeby było wiadomo, że znasz mistrzów i klasykę gatunku, cztery razy - w tym podczas finału - napomknij o sherlocku holmesie (ha-ha-ha. ;>).
powstanie opowiadanie, jednak wydawnictwo będzie chciało je sprzedać jako powieść, dlatego obowiązkowa jest duża czcionka, ogromne marginesy i interlinie oraz gruby papier. jednak czytelniku - nie daj się zwieść, przeczytanie zamieci... zajmie ci jeden wieczór i następnego dnia już skutecznie o niej zapomnisz.
internety twierdzą, że nie warto się zrażać, bo to tylko jakieś wczesne opowiadanie, a "prawdziwe" kryminały lackberg już są w porządku i jest co poczytać, więc prawdopodobnie dam jej jeszcze jedną szansę. ale tylko jedną.

walka kotów była najlepszym książkowym wyborem w tym miesiącu. nareszcie porządna powieść z krwi i kości, dobry język, wartka akcja i wzbudzający emocje bohaterowie (choć głównie irytację, ale jednak. a to lubię najbardziej). co prawda nigdy nie darzyłam sympatią wątków politycznych - a tutaj budząca się do życia hiszpańska rewolucja jest tak naprawdę głównym bohaterem i tematem powieści, ale ponieważ ładnie pomieszano ją z wątkiem historyczno-sztucznym ;) i obyczajowym, to przeszło w miarę bezboleśnie. poza tym - zawsze będę uwielbiać bardzo angielskich gentlemanów, którzy lądują na obcej ziemi. szczególnie, jeśli jest to madryt w 1936 roku. i nawet niezależnie od tego, jak bardzo irytujący okazują się potem ;)
ogólnie - polecam :)

jak już ustaliliśmy w zeszłym miesiącu, mam prawie męski mózg, w związku z tym nie widzę nic dziwnego w czytaniu książek dla mężczyzn. najogólniej - sztuka życia... jest poradnikiem, jak być mężczyzną z klasą. przy czym na darmo szukać tu poradnikowego języka znanego z amerykańskich produkcji - autorom czasem udaje się być cudownie ironicznym z tym nieco zaczepliwym dystansem, sporo jest też dość humorystycznych stwierdzeń. niemniej - nie udaje się to w całości książki i o ile postawa "bo my wiemy najlepiej i tak ma być, a jak uważasz inaczej, toś kretyn" jest całkiem niezła w połączeniu z tymże dystansem (oraz tezami, z którymi się zgadzamy), o tyle przy braku tego dystansu (i trochę bardziej kontrowersyjnych stwierdzeniach) robi się denerwująca. a może tu po prostu zadziałała tylko psychologia...?
a co do bycia mężczyzną z klasą - len zna takie przypadki, co to - jak ośmielam się mniemać - są facetami z klasą nawet w momencie, kiedy wynoszą śmieci (lub srają psem, ot.). takim przypadkom ta książka na nic się nie zda, bo oni wiedzę o tym, że "eleganckie" koszule z krótkim rękawem nie mają racji bytu, wyssali z mlekiem matki i odziedziczyli w genach po ojcu. len zna również przypadki panów, którzy nawet przy całym sztabie specjalistów od pr i w garniturach od armaniego nigdy tej klasy nie nabędą - i dla nich też ta książka się nie nadaje, bo po pierwszym rozdziale, ba, samym wstępie rzucą ją w cholerę i tyle. całej reszcie typów pośrednich - mężczyznom oraz kobietom z męskim mózgiem (tym z mocno kobiecym chyba bym nie ryzykowała) można podsunąć, może coś z tego będzie.

jak już kiedyś gdzieś wspominałam, jak będę duża, to zostanę semantyką. teraz mogę stwierdzić jeszcze, że jakbym była mądra, to zostałabym semiotyką. znaki i znaczenia zawsze mnie mocno fascynowały, choć nie zawsze rozumiałam to wszystko, co się na ich temat wiedzieć powinno, żeby się jakkolwiek o nich wypowiadać. niemniej - uwielbiam zbiory esejów eco w stylu tych po drugiej stronie lustra czy książki jak semiologia życia codziennego. nie podejmuję się recenzowania, bo mojej erudycji jeszcze dużo brakuje, żeby się z tym zmierzyć, uprzedzam też, że żeby zmierzyć się z samą książką trzeba przeprosić się z jacobsonem i jego wszelakimi kolegami po fachu i nie po fachu ;> ...ale mimo wszystko rozważania o serialowej powtarzalności, dziesięciu wymyślonych przez nas wizjach średniowiecza, czytelnikach naiwnych i krytycznych, tekstach typu gastronomicznego, powieściach sci-fi, złym malarstwie i wielu wielu innych i czyta się nadzwyczaj dobrze.

neuropsychologia to kolejna dziedzina, którą chętnie zajmowałabym się, gdybym była choć trochę mądrzejsza, a moje zainteresowanie biologią swego czasu nie kolidowało z zainteresowaniem muzyką (w wieku lat kilkunastu len chciała zostać biologiem botanikiem, ale jak kolejny raz termin drugiego etapu biologicznego konkursu/olimpiady/czegośtam pokrywał się z terminem egzaminów w szkole muzycznej, to jej przeszło. i teraz już za nic w świecie nie przypomni sobie, na czym polega mitoza). książki sacksa czytam z niesłabnącą fascynacją, szczerze polecam również muzykofilię, która swego czasu wyzwoliła we mnie nawet chęć studiów podyplomowych (ale też mi przeszło). w mężczyźnie... opisane są przypadki pacjentów z różnego rodzaju niedoborem i nadmiarem psychicznych supermocy, które mamy wszyscy, ale na tym odpowiednim poziomie. gdy czegoś nagle zaczyna być za mało lub za dużo - i nie mówimy tu o hormonach itp., a o psychice - zaczynają dziać się rzeczy dziwne i zdziwniejsze. czytałam tę książkę z zafascynowaniem, ale i z bardzo melancholijnym i smutnym zadumaniem nad ofiarami mózgowych zawirowań. przede wszystkim jednak z narastającą gęsią skórką, jak trzymający w napięciu thriller - tym straszniejszy, że duża część tych przypadłości była zupełnie niespodziewana, często przychodząca niezauważalnie i pozostająca już na zawsze. co oznacza, że coś podobnego może się przytrafić każdemu z nas, w każdym momencie. przestać odczuwać własne ciało? przestać rozpoznawać twarze - i tylko twarze, z zachowaniem rozpoznawania całej reszty? stracić zupełnie pamięć krótkotrwałą? bezwiednie popaść w mitomanię lub nieustającą, zamęczającą kreatywność? strach.

adele atakuje z radia już dość długo, a skyfall często długo nie chce mi wyjść z głowy. ale dopiero teraz postanowiłam zapoznać się z resztą twórczości, czyli wszystkimi pozostałymi piosenkami, które nie załapały się na radiową promocję. i jestem bardzo na tak - głosu adele nie muszę wam opisywać, bo na pewno już słyszeliście go już wiele, wiele razy, ale właśnie taki głos - ciepły, głęboki i tak odpowiednio wyważony w każdym momencie bardzo do mnie przemawia. dodatkowo piosenki są z rodzaju tych niegłupich - z pięknymi harmoniami, w dobrych aranżacjach i z podświadomym dodatkiem czegoś spokojnego-ze-środka, co na pewno będzie mnie ogrzewać w zimowe autobusowe poranki.

płyta duetu kayah & bregovic oczywiście pojawiła się już kilkanaście lat temu i bardzo dobrze pamiętam czasy jej popularności - prawy do lewego na każdej imprezie, śpij kochanie śpij na dyskotekach w czasie letniego obozu i tak dalej. słuchałam jej wtedy, potem zarzuciłam na długo długo i teraz odkrywam na nowo, oczywiście już z nieco innym spojrzeniem. warstwę tekstową mniej więcej pamiętałam, choć wiadomo, że teraz ją też rozumiem i odbieram już inaczej. zaskoczyła mnie jednak warstwa instrumentalna - nie pamiętałam, że jest aż tak ładnie zrobiona i że tak dużo różności tam pobrzmiewa. słucham w kółko z wielką przyjemnością. bałkańskie rytmy - nawet trochę w wersji pop - niosą w sobie tę niesamowitą energię, która i teraz każe mi tańczyć sobie pomiędzy kuchnią a salonem i podśpiewywać razem z kayah. nawet pomimo bolącej głowy.

z góry uprzedzam, że co do jordiego s. i wszelkich hesperionowych grup jestem pełna uwielbienia niezależnie od rodzaju ich wytworów, dlatego wszelkie moje pojmowanie ich muzyki zaczyna się od stopnia 'wspaniałość' i może być tylko jeszcze większą wspaniałością lub trochę mniejszą wspaniałością. armenian spirit jest większą wspaniałością, choć na pewno nie jest to postrzeganie w pełni obiektywne. tradycyjna muzyka ormiańska w jak zawsze niesamowicie dopracowanych aranżacjach. smyczki, bębny, fenomenalny duduk i jakaś taka wielka cisza wokół (o ile się nie mylę, to płytę nagrywano - jak w większości hesperionowych przypadków - chyba w którejś z pięknych ogromnych katedr), pełne skupienie, a jednocześnie mnóstwo emocji. do tych żywszych utworów - a jakże, tańczę, przytupuję, kręcę się i podskakuję. tych bardziej rzewnych po prostu całą sobą słucham.
swoją drogą - idealna muzyka na upały.

z musicalami jest chyba ten problem, że albo się je kocha, albo nienawidzi. m. należy zdecydowanie do frakcji kochających, ja do pewnego momentu nie byłam do nich przekonana, ale w końcu przez tyle lat indoktrynacji stało się to, co się stać musiało i wszystkie musicalowe hity już nie mają przede mną tajemnic. tak przynajmniej mi się wydawało... aż do chwili, w której odkryłam tę stronę. musicale zewsząd, wersje filmowe, wersje oryginalne, wersje karaoke, wersje koreańskie, musicale czeskie, rosyjskie, z republiki południowej afryki i w ogóle zewsząd. musicale, o jakich wam się nawet nie śniło - naprawdę. najlepsze w tym wszystkim to, że każdy zaprezentowany tam musical można ściągnąć i przesłuchać. nie wiem, na ile to legalne i na jakiej zasadzie działa (ach, te rosyjskie serwery...), na wszelki wypadek ściągnięte przeze mnie musicale-pomyłki po jednorazowym przesłuchaniu profilaktycznie usunęłam z dysku [głównie dlatego, żeby mi się nie włączyły przypadkiem podczas całościowej playlisty :>]. z tymi, które pomyłkami nie są, poromansujemy nieco dłużej... ;)

a wymieniona piosenka jest dla mnie jakimś czerwcowym soundtrackiem, po prostu. cała płyta pink martini jest bardzo przyjemna - zresztą nie tylko ta, ale akurat cante e dance tak mi niesamowicie czerwcowo wpadło w uszy i w głowę, że wcale nie chce stamtąd uciekać. bose stopy, lekka sukienka i - zgodnie z wyśpiewywaną propozycją - śpiewam i tańczę.

co do wydarzeń awansem - odbędą się przez najbliższe dni - zemsta w czwartek (i już nie mogę się doczekać, bo strasznie dawno nie było mnie w teatrze),  percussionclaviers de lyon (<3!) w piątek (pojawiają się w polsce raz w roku i to będzie akurat ten dzień), koncert radziejowicki w sobotę, a ogrody muzyczne w niedzielę. jak zawsze - na wszelkie wydarzenia bardzo zapraszam, bo bardzo miło jest dzielić się dobrą muzyką (i, mam nadzieję, dobrym spektaklem) z innymi. w razie, gdybyście potrzebowali jakichś szczegółów, piszcie.