niedziela, 28 lipca 2013

strawa na lipiec

1. książki:
- święto wiosny. wielka wojna i narodziny nowego wieku. modris eksteins
- seks, narkotyki i czekolada paul r. martin
- w krzywym zwierciadle maciej stuhr
- błysk rewolwru wisława szymborska
- love story erich segal
- łosoś zwątpienia douglas adams 
- autostopem przez galaktykę douglas adams - oraz tegoż z tej samej serii:
- restauracja na końcu wszechświata
- życie, wszechświat i cała reszta
- cześć i dzięki za ryby
- w zasadzie niegroźna

2. serialowo:
- doctor who - "współczesne" serie 1 (z dziewiątym) i 2 (i dziesiątym doctorem)
- dynastia borgiów - pierwsza seria (kilka pierwszych odcinków)

3. na zewnątrz:
- v letni festiwal im. jerzego waldorffa w radziejowicach - wieczór rosyjski
- operetka w teatrze dramatycznym
- merlin scena na woli (dawniej teatr na woli, teraz scena teatru dramatycznego)
- młody stalin teatr dramatyczny
- absolwent teatr dramatyczny

4. muzyka
- summertime sadness lana del rey
pieśń o szczęściu czesław śpiewa i mela koteluk

ad. 1
z ostatniej strony okładki święta...: "to jest książka o śmierci i zniszczeniu". nie zachęca was? mnie (wbrew pozorom, niach niach) nie zachęcała bardzo długo... dawno temu pisałam pracę roczną na jakiś szalony temat, a prowadząca na konsultacjach słowem o tej książce nie wspomniała. z kolei - po przeczytaniu wspomnianego tematu - pytaniem o tę właśnie książkę zaczął swój egzamin pewien bardzo sympatyczny pan doktor (któremu do tej pory jestem za ten egzamin wdzięczna). po egzaminie książkę namierzyłam, przejrzałam i... odstawiłam z powrotem na półkę. dojrzałam do niej po kilku latach i w sumie cieszę się, że właśnie tak wyszło - gdybym ją przeczytała wtedy, tamta praca roczna na pewno wyglądałaby inaczej (i nie wiadomo, czy lepiej). z kolei na pewno teraz trafia do mnie zdecydowanie więcej.
zatem... jak już wspominałam, nie lubię książek o polityce. i o wojnie też nie. i właśnie takową przeczytałam i jest mi z tym dobrze. w święcie wiosny... eksteins pisze o początkach dwudziestego wieku - od mniej więcej drugiej dekady, oczywiście zakorzenionej w pierwszej, przez czas pierwszej wojny światowej, dwudziestolecie, aż do wybuchu drugiej wojny. przez dość szeroki opis panujących realiów, tego, co się działo w kulturze i emocjonalności, po to, co siedziało w europejskich głowach usiłuje dociec, co takiego stało się ludziom, że jeszcze podczas pierwszego bożego narodzenia w czasie wielkiej wojny żołnierze z przeciwnych stron spotkali się na ziemi niczyjej, wspólnie świętowali i śpiewali międzynarodowe kolędy, a już rok później nie było to w żaden sposób możliwe. nie wspominając nawet o ypres i innych okropnościach. oczywiście jest też mowa o wielu, wielu innych rzeczach, dużo mądrych słów i sporo emocji, przez co nie mogłam się od tej książki oderwać. nawet przy obszernych częściach o wojnie i polityce (+ śmierci i zniszczeniu).

jak sam tytuł wskazuje, książka seks, narkotyki i czekolada jest o seksie, narkotykach i czekoladzie. a także o alkoholu oraz innych przyjemnościach. i jednocześnie o uzależnieniach i tym, jak to wszystko się ze sobą łączy, na poziomie fizjologicznym, psychicznym i każdym innym. można się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy, jak np. tego, że czekolada nie uzależnia, ale cukier już jak najbardziej, że alkohol jest groźniejszy od lsd i jak wygląda (i kończy się) życie pełne używek i dogadzania sobie (na wielu przykładach). i są przepisy na przyjemności, które nie szkodzą! zainteresowanym polecam :)

w krzywym zwierciadle składa się z dwóch części - pierwszą stanowią zebrane razem felietony stuhra, które napisał do "zwierciadła", drugą - parodia-pastisz komedii romantycznych w formie scenariusza do kolejnej. felietony zwierciadłowe bardzo lubię i często podczytuję, są felietonowo lekkie i przyjemne. i łatwe do przyswojenia :)
scenariusz-pastisz jest za to strasznie słaby - wiem, że miało być śmiesznie, miało być parodystycznie, miało być z przejaskrawieniem, ale nie podobało mi się nic a nic i chyba nawet się nie uśmiechnęłam podczas czytania... niemniej - pierwszą część książki jak najbardziej polecam.

limeryki, moskaliki, lepieje... kto zna len ten wie, że takowe uwielbiam (czytać i na poczekaniu tworzyć). bardzo, bardzo lubię wszelkie szymborskie wyklejanki i inne tego typu publikacje, dlatego bardzo cieszę się, że zdecydowano się wydać błysk rewolwru. jest tam sporo tych cudownie absurdalnych malutkich form, są nieco dłuższe teksty, jak np. listy do właściciela letniskowego domku, w którym noblistka mieszkała z koleżanką (cudowne!), teksty z kroniki szkolnej, pierwsze wiersze (jestem pod wrażeniem), słownik wyrazów obraźliwych i wiele wiele więcej. wszystko to pięknie wydane, z rysunkami samej autorki, kopiami rękopisów itp. ach. :)
[a wszystkim, którzy jak i ja uwielbiają te pokątne i alternatywne literackości w stylu epitafiów, limeryków itp. bardzo polecam książkę pegaz zdębiał barańczaka. raj! ;)]

love story nie oglądałam (tak, mam duże filmowe braki...) i nie słyszałam o tym filmie więcej niż "historia miłości", więc książkę - a w zasadzie opowiadaniową broszurkę - mogłam czytać z nastawieniem spoiler free ;) historia banalna, ale rzeczywiście bardzo filmowa i pomimo niezbyt dużego językowego bogactwa sceny same wyświetlały mi się przed oczami [a jak obejrzę film, to sobie porównam...]. poza tym - bardzo lubię wszelakie fikcje dziejące się w szkołach, na uczelniach, w kampusach, bursach i akademikach, więc tu - przynajmniej początek - idealnie trafił w moje upodobania. i samo romansidło trafiło w dobry moment, bo tego dnia akurat wyłączył się we mnie filolog, za to miałam czynny tryb roztkliwianie, w związku z czym zakończenie rozpłakało mnie na przystanku autobusowym, z całą świadomością absurdu tej sytuacji.
to tyle ;)

ad. 1-2

zupełnie przypadkiem w momencie, w którym rozpoczęłam przygodę z doctorem who, sięgnęłam także po autostopem przez galaktykę. i po kilku odcinkach i kilku rozdziałach już wiedziałam, że zarówno serial telewizyjny, jak i ten w papierowej wersji jest o tym samym - radosnym skakaniu przez kosmos, przestrzeń i czas i wpadaniu tam w przeróżne kłopoty (dopiero później dowiedziałam się, że douglas adams - autor autostopem... - przez jakiś czas pisał też odcinki doctora. i to w sumie trochę wyjaśnia).
w podczytywane w komunikacji miejskiej autostopem... wciągnęłam się na tyle, że przeczytałam całą pięciotomową trylogię [!]. w doctora who  wciągnęłam się o wiele bardziej i maniakalnie oglądam kolejne odcinki - zaczęłam od pierwszej "nowej" serii i zamierzam dooglądać wszystko do momentu, w którym będę na bieżąco - mam czas do listopada, kiedy to nadejdzie specjalny 50-rocznicowy odcinek. a potem jeszcze zostają serie klasyczne...
doctora w każdym z jego wcieleń kocham bardzo (choć oczywiście nie tak mocno, jak sherlocka ;), a na dźwięk serialowej czołówki znów ogarnia mnie (teraz już znane) uczucie dzikiej euforii i zafascynowania. stan happy fandom nadal trwa.
wracając jednak do treści książkowo-serialowej - jak już chyba wspomniałam, mam wrażenie, że pomimo mnóstwa fantastycznych wydarzeń, rozwiązań fabularnych jak z najbardziej absurdalnych snów i wszystkich pozostałych cudowności, obydwie historie są tak naprawdę o samotności. zarówno artur, jak i doctor nie mają dokąd wracać, a różne planety, zajęcia i towarzysze tylko na (zapętloną w czasoprzestrzeni) chwilę pozwalają o tym zapomnieć.
i do tego jeszcze zagubienie - w czasie, w przestrzeni, we wszystkich wymiarach. i ogromny smutek.
i uświadomienie sobie, jak bardzo mali i nieznaczący jesteśmy w tym ogromie wszechświata - akurat gdy snułam sobie takie egzystencjalno-egzaltowane rozważania, nasa udostępniła zdjęcia ziemi zrobione z saturna. jesteśmy tylko małą białą kropką. a na niej len i jej len-ki, dla kogo może to mieć jakiekolwiek znaczenie?

ad. 3

operetka była pożegnaniem z tytułem i napiszę o niej tylko tyle, że nastawiłam się dobrze - bo to przecież gombro - a z każdą minutą spektaklu narastała moja irytacja. muzycznie świetnie - dwóch pianistów śmiga po klawiaturach w nieoczywistych dźwiękach, aktorzy też dobrze nad wokalem popracowali, ale... konwencja garniturowego pokazu mody, nieustanne błyskanie fleszami, taplanie się w wanience ze zdjęciami, włażenie do lodówki, motocykle i strzykawki (brr!), trochę dłużyzn (w sumie prawie trzy godziny spektaklu!)... nijak mi to nie pasowało. i tyle.

za to merlin podobał mi się po raz kolejny - kiedyś już widziałam go w teatrze narodowym, w teatrze na woli wystawiany jest identycznie, choć oczywiście z obsadową zmianą. jestem świadoma, że nie wszystkim może odpowiadać, ale mi odpowiada bardzo ;) okrągły stół - a jednocześnie scena wszelkich wydarzeń - jest mocno steampunkowy, rycerze króla artura poubierani w skórzane kurtki i glany, a zamiast herbów na tarczach mają dużo odpowiednich tatuaży. jest sporo seksualnych nawiązań (na szczęście to jest spektakl jeszcze sprzed ery rozbieranek), a jednocześnie dużo sacrum, bo opowieść przeplata śpiewana po łacinie msza.
sama historia jest typową opowieścią - z zaśpiewami, z ciągłym powtarzaniem pewnych sekwencji, z nieustanną narracją, którą biorą na siebie wszyscy po kolei, nie po kolei, jednocześnie i indywidualnie. i humor też jest, więc oprócz podziwiania półnagich mężczyzn w ciężkich butach można się jeszcze do nich pouśmiechać (tak, wiem, jestem płytka :P)

(i brakowało mi marcina przybylskiego, który jest w wymiennej obsadzie - i w operetce i w merlinie - i ani razu mi się nie trafił. a na niego lubię patrzeć niezależnie od okoliczności. tak, wiem, jestem płytka.)

a nasza teatralna nadaktywność w tym miesiącu wiąże się z trwającym w teatrze dramatycznym letnim festiwalem, podczas którego wystawiane są/były wszystkie sztuki sezonu + premiery (jak np. udany absolwent). oprócz wszelakich plusów ta sytuacja ma też swoje wady - twarze aktorów robią się dziwnie znajome i później człowiek zastanawia się przez pół godziny jazdy autobusem, skąd zna tego sympatycznego mężczyznę. i pojawiają się kolejni aktorzy pretendujący do tych ulubionych, i nagle w tej mojej prywatnej czołówce zaczyna się robić dziwnie ciasno ;)

ad. 4

muzycznie ogarnia mnie lipcowa melancholia, stąd taki dobór piosenek. zresztą - piosenki dobrały się same, krążą mi po głowie uparcie, nucą się, plączą między włosami i oplatają od stóp po końcówki włosów.
(a pieśń o szczęściu z tekstem baczyńskiego, promującą film o poecie, naprawdę szczerze wam polecam.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz