środa, 28 grudnia 2016

zima na ramiona moje spadła

...a ja jeszcze nigdy takiej zimy nie miałam. żadnych szans na sen, ciasteczka pogryzane w biegu i ukradkiem, nieprzytomne poranki i zbyt wczesne noce. kalejdoskop telefonów, liter, zdjęć i głosów, spraw do zapamiętania, przygryzania palców i ratowania sytuacji. duża odpowiedzialność, coraz mniejsza poczytalność, dyskalkulia, rozsypane szkiełka i piasek pod powiekami. wieczór w klubie, gdy nie wiadomo, czy raczej zamykać oczy, czy jeszcze szerzej je otwierać. na każdym kroku iluminacje, te świąteczne i te mniej, mokre jezdnie stają się powodem do radości i niepokoju, a gdy odbijają się w nich neony, czuję w głowie znów te głupie siedemnaście lat. wsiąkam w miasto, wiatr zwiewa mi czapkę i chociaż wiem, że jeszcze długo zimno, zło i mrok, to czasem już oddycham wiosną.

sobota, 5 listopada 2016

zachmurzenie umiarkowane

jesienią życie w parkach nieco usypia, po zachwycaniu się wrzosami pozostaje tylko grabienie liści i układanie ich w zgrabne kopczyki dla jeży. dlatego etatowe kalosze odstawiłam do szafy i zaczęłam babrać się w innej, jakże bliskiej mi dziedzinie. pogodzie.
pochylam się nad magicznymi tabelkami i wykresami i próbuję wywróżyć temperaturę, wiatr, szadź i szron. oprócz mnie robią to też inni, a od większości płynie cicha modlitwa niech tylko nie spadnie śnieg. kolega przyznał mi się po cichu, że czasem ma wrażenie, że to my kontrolujemy pogodę w tym mieście. i wcale bym się nie zdziwiła, codzienny głos tylu wyznawców nie może pozostać bez śladu.

oczywiście pogoda to tylko ułamek tego, z czym codziennie mam do czynienia. dziwności i ciągłe wyskakiwanie daleko poza swoje ograniczenia. introwertykiem i socjopatą mogę sobie być najwyżej w nocy, choć jeśli rzeczywiście spadnie śnieg (majaczy w okolicach środy), to nawet i nie to. coś czuję, że tegoroczny sen zimowy muszę sobie darować.

czwartek, 13 października 2016

półrocznicowo

gdy pół roku temu rzucałam się do tej pracy głową w dół, nawet przez myśl mi nie przeszło, że:
zostanę dozorcą parku, będę brodzić po kostki w błocie i po grzywkę w tulipanach, będę wiedziała, jak robi się rezonans drzewom, zaliczę przejażdżkę pługiem śnieżnym, kilka razy w tygodniu będę gadać do radia (i mi to zupełnie spowszednieje), niemalże codziennie będę dzwonić do obcych ludzi i prosić o najdziwniejsze rzeczy, zdam egzamin na urzędnika, będę chodzić po dnie stawu w ogrodzie saskim (i kilku innych), będę wdawać się w niezobowiązujące rozmowy z masą przypadkowo spotkanych osób, na legalu będę wchodzić na środkowe pasy zieleni najruchliwszych ulic i dorobię się własnej odblaskowej kamizelki.
i wielu innych.
a to dopiero pół roku.

i po raz tysięczny fortuna, co to daje prezenty. not according to the book.

(dochodzę do wniosku, że wraz z curiouser and curiouser to moje życiowe motto).

wtorek, 13 września 2016

znowu to zrobiłam

ostatnio często bywam w miejscach, gdzie spotykałam śniących mi się mężczyzn. ten kwadracik ulic jest tak mocno wyryty w mojej głowie, że bezwiednie kieruję tam kroki, nadrabiam te dwie czy trzy przecznice i nagle się okazuje, że jestem właśnie tam. szczególnie teraz, gdy niskie słońce zaczęło wyglądać jak światło z moich sennych majaków.
zawsze przy takim powrocie na miejsce zbrodni, wycieczce na skraju mojej wewnętrznej legalności, czuję w brzuchu ekscytację i strach. bo co będzie, jeśli któregoś z nich spotkam rzeczywiście (na co nie zapowiada się nigdy), a będę akurat z grzywką za długą, do połowy oka? albo w piżamie, w której zazwyczaj przemykam szybko do masażysty i z powrotem? albo będę jeść jagodziankę i mieć na nosie fiolet z lukrem?
gdy dociera do mnie absurd tej sytuacji, sama siebie besztam, sama sobie w ukryciu przed sobą uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego.

i wracam.

piątek, 5 sierpnia 2016

pierwszy sierpniowy

chłodne wieczory i poranki. do tego sierpniowe światło i już - to jest ten wycinek czasu, w którym mogłabym być zawsze. bursztyn w zimnej wodzie, tak mi się to kiczowato kojarzy, ale wybaczcie, ostatnio nie czytam zbyt dobrej literatury.

trochę więcej piszę, ale o takich rzeczach, o jakich nie chcecie wiedzieć. oprócz kilometrów przebiegniętych po parkach stawiam dużo pieczątek, mocuję się ze zbyt mocno wkręconymi śrubkami i podsłuchuję komplementy na temat perspektywy w zdjęciach. miłe, bo to moje zdjęcia, a właśnie niemalże wytapetowałam nimi jeden z miejskich urzędów.

najśmieszniejsze jest to, że jak zdam jeden parszywy egzamin, przeczołgam się przez to poniżenie wypytywania przez komisję i dyskomfort spoconych rąk, to być może zostanę oficjalnym urzędnikiem (w skrócie 'o-fuu...'). to jak to było z tą fortuną i prezentami...?

sobota, 9 lipca 2016

lato w mieście 2

lipcowa melancholia jest już tak przewidywalna, że niemal witam ją z otwartymi ramionami.
zapach nagrzanej w słońcu szałwii, to jest to, o czym chciałabym wam pisać, słońce przebijające się przez liście i twarde pazurki wiewiórek. bycie w lecie dozorcą parku niesie za sobą tyle dobra, o którym nie ma się pojęcia, choć jest tak blisko. i wiem, że to straszne banały, ale to, że mogę w każdej chwili zrzucić buty i przedreptać się boso po świeżo podlanej trawie, a wszystko to w ramach zarabiania na życie, naprawdę bardzo porusza mi coś tam w środku.

sobota, 11 czerwca 2016

lato w mieście, vol. 1

dużo zieleni, duszący zapach dziwnych kwiatów i krążąca nisko deszczowa chmura. mam wrażenie, że to wszystko już się kiedyś zdarzyło, ale brakuje mi nietoperzowej spódnicy i tej trzepoczącej nerwowości, tak charakterystycznej dla tamtego czasu. roztrącam czubkiem buta kamyki na parkowej ścieżce (podłoże mineralne przyjazne środowisku, przepuszcza wodę i jest odporne na warunki atmosferyczne), a wszystko zamiast się rozmywać, jest aż przerażająco twarde i wyraźne. rytmiczne szuranie krokami, napierająca jaskrawa zieleń i groźba burzy działa nieco przytłaczająco, trochę jak sen, w którym za chwilę coś ma się wydarzyć. ciężka torba, w głowie echo trudnych rozmów, idę z próbą niemyślenia o niczym, i wtem:
ktoś kąpie psa w fontannie. no nie zdzierżę, ktoś bezmyślnie kąpie psa w fontannie.

a tam przecież obieg zamknięty, nie wiadomo, co w tej wodzie jest, a raczej wiadomo, chemii tyle i jeszcze trochę, żeby woda nie zakwitła gdzieś pomiędzy rurą a wystrzałem w powietrze. i ktoś w tym niewiadomoczym, w tej chemii, kąpie psa, pies bryka, pije tę wodę i w ogóle straszność. a poza tym, to kłaki kudłacza zaraz zapchają filtry fontannowe, wszystko się zapcha, będzie awaria, będzie śmierdzieć, będą naprawy. a ktoś na oko dwa razy większy ode mnie kąpie sobie psa w fontannie, tak po prostu.

prycham pogardliwie i nagle uświadamiam sobie, że przecież nigdy nie pomyślałabym, że zostanę w jakimś sensie dozorcą parku (kontekst znaczący: patrz włóczykij w muminkowym lecie), że interesować mnie będą płotki odgradzające trawniki i to, na jaki kolor maluje się ławki. i tysiące, tysiące kwiatów. i jeszcze glediczja, ta paskuda, co jak się raz o niej dowiedziałam, to pozostanie mi w mózgu już chyba na zawsze.

i przez to wszystko typ z psem zdążył się ulotnić. ale proszę, do jasnej cholery, nie wpadajcie na takie pomysły. w fontannie, no też coś.

piątek, 6 maja 2016

podinspektor len.

otóż - wyszło. a raczej ja wyszłam do ludzi i do świata, i zupełnie przez przypadek doszłam do siebie. niespodzianka!
pomimo okularów słonecznych na pół twarzy strasznie mrużą mi się oczy, tysiące piegów w standardzie i za długa grzywka. gdy taszczę fotograficzną torbę na jednym ramieniu, a swój niezbędny ekwipunek na drugim, podobno wyglądam jak turystka. może to prawda, bo zwiedzam miasto zupełnie na nowo i uśmiecham się promiennie do ludzi. a na przyszłe tygodnie planuję również słomkowy kapelusz.
z drugiej strony - cały czas mam wrażenie, że za chwilę coś zrobię źle. są momenty, kiedy rzeczywiście co chwilę robię coś źle. czasem trochę się buntuję, ale najogólniej, to bardzo się cieszę.

czwartek, 14 kwietnia 2016

komu w drogę

tak w ogóle, to się udało. nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo znowu pakuję się w coś, co można banalnie porównać do skoku na oślep, z głową w dół. i z lękiem wysokości.
i wiem, że teraz znów wszystko będzie inaczej, a - rosnąca wraz z wiekiem - paszczakowata część mojej duszy bardzo nie lubi takich nagłych wielkich zmian. i że na pewno nie będzie świętego spokoju [dzika panika mode on], że zanim wrócimy do jakiejkolwiek rutyny, to minie mnóstwo czasu i takie tam. i chociaż tłumaczę sobie, że przygoda! nowości! wysiłek intelektualny i ruszenie się z kanapy, to jednak trochę bleh. znaczy się kryzys wieku, czy typowe lenistwo..?
teraz przez chwilę tymczasowość, start w poniedziałek, kciuki standardowe przydadzą się jak zawsze.

czwartek, 7 kwietnia 2016

tak na szybko

uprasza się o usilne trzymanie kciuków, ponieważ jutro bladym świtem będzie się decydować kolejne znaczące bum w życiu leńskim. jeśli się uda, to w pojedynku życie bez zdarzeń kontra rozwalam ład na najbliższy czas zdecydowanie wygra to drugie.
panika!

środa, 9 marca 2016

słabocha

wiosna jasna jak cholera
czuję się w obowiązku was o tym powiadomić, ja, len, wasz kulejący bloger pogodynkowo-kalendarzowy. i jeszcze standardowy dodatek meteopatologiczny - mogą pojawiać się bóle głowy spowodowane światłem, świstem i światem, zmęczenie, mrużenie oczu, niemożność wszystkiego i egzystencjalne fuj. tyle ja.

działa na mnie
katrupiąco
tyle miron.

wiosną we mnie dmuchło
na zdechło
 
(po prostu kocham faceta. mimo że trup.) 

poniedziałek, 8 lutego 2016

srogi

wydawało mi się, że co roku piszę notkę lutową o tytule 'srogi', jednak jak przejrzałam archiwa, to okazało się, że jednak nie. że pisałam je jeszcze w innym życiu, a w tym obecnym tylko co roku sobie taką notkę obmyślam i podrzucam w głowie, aż w końcu prawdopodobnie robi się marzec i jest po wszystkim.

i przeczytałam te lute dawne. i znów tak bardzo zalało mnie morze wspomnień, że się w nim utopiłam (mel-alko-lija, pisałam kiedyś, może to jest jakieś rozwiązanie, tak bardzo dawno nie piłam do skutku, abstynencje z tysiąca powodów zepsuły mnie zupełnie). i po raz kolejny myślę, jak bardzo powinnam mieć zakazane taplanie się w sobie.

bo luty to taki trochę szczególny miesiąc. bo bardzo go nie lubię, bo ciemno, bo zimno, bo mróz, bo bezsens istnienia i straszliwe noce. z drugiej strony właśnie na luty (i nie, absolutnie nie ze względu na wszelakie święta) przypadają różne wydarzenia w archiwach moich emocji. bo były lute dziwne, szalone, zimne, rozpaczliwe i zdumiewające. i co roku drżę przed tym lutym, przypisuję mu jakieś tajemnicze i symboliczne znaczenia, wyolbrzymiam co się da resztkami wyobraźni i czekam na to coś, co się wydarzy. zazwyczaj nie wydarza się nic szczególnego, ale, jak już bardzo dobrze wiem, to właśnie z takich nicszczególnych rozwijają się potem kłębki nieprawdopodobnych historii.

więc znów luty. len wciąż w miarę bezpiecznie zagrzebana w ściółce i kocach, nie wystawia nosa na zewnątrz bez palącej potrzeby. nawet dzieć oddelegowuję na spacery z innymi. na każdą myśl o zmianie tej sytuacji całe moje ciało protestuje i to, że napisałam sobie na nowo stare cv, odchorowywałam przez trzy dni. emocje mam kruche i splątane, i nie wiadomo, czy to hormony, depresja czy magia.

za archiwów dowiedziałam się, że dawno temu, w innej poplątanej lutowej sytuacji przeczytałam postrzyżyny i trochę mi pomogły. i może przeczytam je jeszcze raz. a jak pomogą, to hrabala ustanowię osobistym terapeutą.
[i wciąż czeski film. tak już chyba musi być. stay tuned.]

środa, 20 stycznia 2016

len o nicości

zima to standardowy czas myślenia o złu, wszechświecie i nicości (nieco skostniałego, ze względu na miłościwie nam panujące temperatury) oraz tych wszystkich pytaniach, na które odpowiedź od dawna brzmi czterdzieści dwa. im więcej czytam o czasie, przestrzeni, atomach i reakcjach chemicznych oraz tym, co może nas zmieść z powierzchni, tym bardziej kłuje mnie przerażenie. nie mogłabym zajmować się fizyką, natychmiast zwariowałabym (również w tym takim ściśle medycznym znaczeniu) z poczucia bycia pyłkiem. równoległe światy, reinkarnacja i niebo z piekłem to urocze koncepty, ale umówmy się - wystarczy przewrócić się na schodach i wyrżnąć głową w poręcz, a potem nie ma już nic. za każdym razem, gdy to sobie uświadamiam, zapadam się w sobie bardzo głęboko. i w końcu dochodzę do wniosku, że czterdzieści dwa to wcale nie jest zła odpowiedź.

piątek, 1 stycznia 2016

koncert noworoczny

koncert noworoczny, ten z wiednia. zawsze oglądamy, nieważne, jak przebiegała sylwestrowa impreza. i nieważne, że umpapa, że złotość i kwiecistość i ten marsz na bis na wieki wieków. zawsze, jeszcze od czasów niemieszkania razem, a potem, to już zupełnie obowiązkowo. to daje jakąś taką pewność, że jest dobrze, że tamten rok się skończył, a ten już zaczął, i chociażby nie wiem co, to jest umpapa, dyrygent i to poczucie odświętności, chociaż my zazwyczaj z herbatą, w kocu. i, o zgrozo, w dresie.

kiedyś, chociaż nie tak bardzo dawno temu, ale jeszcze w trochę innym życiu, m. grał koncert w tej złotej sali. wtedy dziko i spontanicznie z pewną częścią rodziny postanowiliśmy pojechać i go posłuchać, ktoś samochodem, m. z orkiestrą wcześniej, ja samotnie pociągiem później (i to wtedy spotkałam kierowcę tirów zbierającego szklane kule i specjalistę od wiśniowej tapicerki z samochodu marylin m.). punktem spotkania była knajpa nad rzeką, jak już w końcu tam dotarłam po rozmowach z biletomatami, to czekał na mnie nawet sznycel wielkości obiadowego talerza. potem dopadł mnie dziwaczny stary pensjonat żywcem wyjęty z powieści (nadal ilustruje mi sny i książkowe wyobrażenia), jazda metrem w wieczorowej kreacji i bieg na szpilkach. w końcu sam koncert, podczas którego okazało się, że siedzenia strasznie trzeszczą, na balkon prowadzą schody jak do baszty, podłoga zadeptana jest na amen, a złoto łuszczy się i odpada niczym jakiś pyłek podstarzałych wróżek. ale mimo wszystko magia szalonej podróży i dziwności trwała. doprowadziła nas do mieszkania w hotelu, który firmowałam własnym imieniem (+ twarzą na witającym przyjezdnych bannerze), i do tych słynnych woskowych wnętrzności, marcepanowego sushi oraz innych wunderbarów w trzydziestostopniowym upale.

i od tamtej pory zawsze koncert noworoczny to też okazja do jednak wciąż zaskakujących wspomnień z wiedeńskiej gorączki, uśmiechu i życzenia sobie jeszcze wielu takich przygód.

i na ten nowy rok, wystukując ten post na ekranie telefonu, z dzieć śpiąca mi nogami na ramieniu, właśnie takich przygód wam życzę. a koncertu posłuchajcie koniecznie! :)