środa, 29 maja 2013

strawa na maj.

ponieważ celem całej pisaniny tutaj jest to, żeby nie zgłupieć, doszłam do wniosku, że comiesięczne spowiadanie się z pochłoniętej (szeroko rozumianej) kultury zmobilizuje mnie do chociażby lekkiego się z nią stykania.

zatem - strawa na maj:

1. książki:
- liczenie baranów paul r. martin
- koty rasowe aleksandra konarska-szubska
- vilette (2 tomy) charlotte brontë
- w tańcu joanne harris
- dlaczego mężczyźni nie słuchają, a kobiety nie umieją czytać map allan i barbara pease
- klub miłośników jane austen karen joy fowler
- jeśli zimową nocą podróżny italo calvino

2. dvd:
- sherlock [bbc, seria I i II] (sherlocksherlocksherlock!)
- waldemar malicki i filharmonia dowcipu - live in warsaw

3. na zewnątrz:
- koncert arcydzieł muzyki cerkiewnej w wykonaniu studentów konserwatorium z petersburga
- fotoplastikon - warszawa 100 lat temu
- koncert inauguracyjny festiwalu w krainie chopina w starych babicach

4. muzyka:
- david arnold, michael price - sherlock (a jakże!) [muzyka z dwóch serii serialu]
- karol kurpiński - zamek na czorsztynie

ad. 1
z racji lekkich zboczeń zawodowych (oczywiście len aktualnie nie pracuje w zawodzie, jakby ktoś pytał, a wspominane zboczenia dotyczą zawodu wyuczonego) czytam wszystko, co wpadnie w ręce, kompulsywnie, symultanicznie, w każdym z możliwych miejsc i zasadniczo bez ładu i składu. to widać po moim doborze lektur i proszę się nie dziwić, bo taki (czyli bez żadnego, ale to absolutnie żadnego klucza i motywu przewodniego) będzie zawsze.

maj zaczęłam vilette, skuszona oczywiście jane eyre, która to z kolei była przedłużeniem książkowo-filmowego maratonu jane austen trzymającego mnie przy życiu przez zimę. przyznaję – czasem jestem pensjonarką, a już najbardziej uwielbiam te romantyczne zrywy panienek w empirowych sukienkach, które tańczą na balach kontredansy i wzdychają do panów w mundurach, a ich awanturnicze młodsze siostry/kuzynki uciekają z również awanturniczymi kawalerami  do londynu, żeby potajemnie wziąć ślub i żyć długo i szczęśliwie. oczywiście siostry brontë to już coś innego niż austen, ale nadal pozostajemy w klimacie panienek, choć już zdecydowanie bardziej rozumnych. vilette jednak zawiodło mnie całkowicie – nawet pomimo tego, że jest pensja dla panien, jest przystojny doktor, są tajemnice przeszłości, nawet duchy i – jak na tamte czasy – bardzo niezależna lucy snowe. jednak akcja toczy się tak leniwie, jak mój autobus w popołudniowych korkach i nie ratują jej nawet przemyślenia głównej bohaterki czy wnikliwa analiza całkiem barwnych postaci. po prostu - nie.
do przeczytania klubu miłośników... potrzebne są bezwzględnie dwie rzeczy: 1. znajomość powieści austen 2. bezkrytyczna miłość do amerykańskich, a w szczególności kalifornijskich (są takie?) seriali o nastolatkach/singielkach/zdesperowanych gospodyniach domowych. jeśli nie spełniacie tych dwóch warunków, to do książki się nawet nie dotykajcie.
za to serdecznie polecam wam liczenie baranów – wszystko, co chcielibyście wiedzieć o śnie i spaniu, a nawet nie przyszło wam do głowy, żeby o to zapytać. czyta się szybko, chociaż człowiek od razu staje się jakiś taki senny... ;) masa bardzo ciekawych informacji, które tak długo przytaczałam m. z adnotacją "a z mojej mądrej książki o śnie wiem, że...", aż m. też wziął się za czytanie. podobnie jak ja nie mógł się oderwać, aż w końcu zaczęliśmy wcześniej chodzić spać, gdy już wiemy, jak spanie jest niesamowicie ważne. tzn. ja to wiedziałam od zawsze, ale teraz mam na to bardzo dużo naukowych dowodów.
w kotach rasowych na całą książkę o cottonach było tylko pół strony i to jeszcze z etykietką 'mutanty', więc ogólnie foch. ale obrazki przednie – mam niejasne wrażenie, że autorkę łączy jakieś pokrewieństwo ze znaną od niedawna niezbyt profesjonalną restauratorką pewnego portretu jezusa...
z książki o kobietach i mężczyznach dowiedziałam się, że mam niemalże męski mózg. i w sumie to wcale nie jest niespodzianką...
do podróżnego wracam po raz kolejny i po raz kolejny co rozdział coraz szerzej otwieram oczy ze zdumienia i zachwytu. książka jest niesamowita, zawsze, gdy ją czytam, czuję się, jakbym rozwiązywała logiczne zagadki, układała puzzle z tysiąca elementów, rozwiązywała test z językoznawstwa oraz przeglądała podręczną biblioteczkę profesora od historii literatury. jednocześnie. słuchając fug bacha. nie będę pisać o niej więcej teraz, bo należy jej się jakiś zupełnie odrębny tekst, który być może kiedyś popełnię.

ad.2
o sherlocku już było i oczywiście na pewno będzie jeszcze jeszcze jeszcze. (i jeszcze).
filharmonia dowcipu z kolei pojawiła się w naszym odtwarzaczu dlatego, że m. ostatnio zagrał z nimi dwa koncerty, tak całkowicie z doskoku i bez prób, ale oczywiście wszystko poszło jak najlepiej. i chciał mi pokazać, co grali... ;>
poczucie humoru tam zawarte jest specyficzne, kiedyś nie ruszało mnie w ogóle, ale niestety im głębiej siedzę w muzycznym światku, tym bardziej mnie to śmieszy (bo mimo woli wyłapuję te urocze szpile, których zwykły śmiertelnik nie zauważy, uch.) jednak - coby o całej filharmonii nie sądzić, malicki jest absolutnym fortepianowym wymiataczem. absolutnym.

ad.3
fotoplastikon – TAK. jak tylko macie okazję – zaglądajcie, wstęp kosztuje jakieś śmieszne pieniądze (2 zł?), a w tej cenie przeszłość na wzrok i dotyk. i słuch i zapach też. jedno z niewielu miejsc w warszawie, w którym można przenieść się w czasie w tak bardzo sugestywny sposób.
o koncercie piszę trochę na wyrost, bo odbędzie się dopiero w piątek - w kościele na rynku w starych babicach o 20 - i zapraszam was na niego bardzo, z atrakcji - fajna orkiestra gra same hity muzyki klasycznej (i wbrew nazwie wcale nie będzie chopina ;), m. lansuje się we fraku, a ja rozdaję urodzinowe cukierki ;)

ad.4
jak szaleć, to oczywiście na całego. ale przyznam się, że podczas oglądania pierwszego odcinka – jak dopiero zaczynałam zakochiwać się w sherlocku ;) - muzyka od razu zwróciła moją uwagę. to też trochę zboczenie zawodowe (drugiego zawodu wyuczonego), ale tutaj akurat podświadomy przymus słuchania muzyki podczas oglądania filmu okazał się przymusem bardzo przyjemnym. teraz już co prawda trudno mi jest spojrzeć na ten soundtrack obiektywnie, bo dźwięki za bardzo scaliły mi się z obrazami i będę się zachwycać pomimo wszystko, ale chyba raczej nie bezpodstawnie. orkiestrowo i fortepianowo, wyżymające duszę smutności i bardzo, bardzo urocze skoczności w czasie akcji i ucieczek. smyczki, to wspaniałe brzęczydło (cymbały? gitara?), ale i elektronika. rozbujana czołówka i fortepianowy temat tak niesamowicie sherlockowy... jestem bardzo na tak i musicie zaufać moim głęboko drzemiącym pokładom wykształceń, że nie jest to tylko bezkrytyczne zauroczenie nastoletniej fanki.
a co do kurpińskiego - zamek... opisują jako coś pomiędzy śpiewogrą a wodelwilem, klimaty moniuszkowskie, trochę jakby straszny dwór... raczej nie moja muzyka ale... słuchaliśmy dlatego, żeby wychwycić wszelakie niedoróbki przed ostatecznym montażem płyty - krążek ukaże się pod koniec czerwca. i trochę spojlerowo zdradzę, że m. ma tam swój niemały udział ;)

niedziela, 26 maja 2013

it's a kind of magic


m. kupił sobie nowe narzędzie pracy.
jest piękna i smukła, biała, czternastocalowa, ze szkarłatnym rdzeniem (bo przecież m. i purple zawsze w parze).
wykonana w manufakturze pana mollarda.
m. mówi, że jak na swój wzrost, to powinien mieć dłuższą, ale właśnie ta go wybrała i z tą będzie mu najlepiej.



jak głosi jedna z moich lubianych rysowniczekniektóre rzeczy dzieją się naprawdę.

piątek, 24 maja 2013

urodziny (oraz [!!!])

jak na wspólniczkę alicji w skakaniu po wonderlandzie przystało, wolę świętować codzienne unbirthday niż urodziny. ale jeśli już urodziny się przytrafiają, to melancholijnych zadumań nad przemijaniem i mu podobnymi lubię dokonywać w raczej miłych miejscach.

naprawdę nie wiem, jak to się stało, ale dwa lata temu w okołourodzinowym czasie wylądowałam w wiedniu. kto był, ten wie, jakie tam niesamowitości i piękno w powietrzu. był upał i przystrzyżone trawniki, pałace, mozart, kwiaty i wieczorowe sukienki w pozłacanym konzerthausie. cała jaskrawość.
w zeszłym roku – równie przypadkowo – urodziny zastały mnie na 13 piętrze kopenhaskiego hotelu, z widokiem na ciemne chmury nad atrakcjami tivoli. szarości i granaty, kolorystyka bardzo skandynawska, wiatr od morza, przydomowe smoki i sprezentowane mi płyty sigur ros, namiętnie potem przesłuchiwane podczas mknięcia przez szwecję. it's just like in movies, nie wymyśliłabym tego sama.

w tym roku jednak postanowiłam wziąć los we własne ręce i szaleńczą, bardzo spontaniczną decyzją właśnie zarezerwowaliśmy dwa bilety lotnicze do londynu. i zgadnijcie, dlaczego akurat tam ;>

i tak w ogóle, to bardzo nie lubię tego sformułowania, ale muszę, tym razem muszę: cytując prasłowian – Ъam się.

środa, 22 maja 2013

i believe in sh.

dobrze, przyznaję się - jestem w amoku po sherlocku. odkąd połknęłam niemalże jednym haustem tych sześć odcinków, trzyma mnie dopaminowy haj nastoletniej fanki. trzepot serca, motylki w głowie i permanentne "och!" z bardzo teatralną chęcią omdlenia tu i teraz podczas czytania i oglądania archiwów zwierza popkulturalnego czy przeglądania sherlockowej zupy.

przyznaję się też, że jest do dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, bo nawet w zamierzchłych nastoletnich czasach nie zdarzyło mi się coś AŻ takiego. owszem, pojawiali się panowie z książek i filmów, którzy wzbudzali sympatię, było też ukradkowe wzdychanie do niektórych żywych przedstawicieli gatunku (jak np. do tego, który do tej pory mi się śni, to już dwadzieścia [!] lat zakłócania spokojnych nocy, ale to zupełnie inna historia). nigdy jednak mój organizm nie reagował tak bardzo fizyczno-fizjologicznie na pełną perfekcję w stworzeniu postaci, na idealną mimikę i spojrzenia, na bardziej-niż-doskonały dobór garderoby, na muzykę, głos, światło, dialogi, nawet na te pływające po ekranie białe literki. poraziło mnie od początku do końca i teraz dużo radości sprawia mi analizowanie wszystkich dziwacznych objawów transformacji w fandom girl.

być może istnieją lepsze seriale, a sama proza sir artura również nie doprowadzi literaturoznawców do poczucia absolutu. jednak na szczęście bycia literaturoznawcą udało mi się chyłkiem uniknąć, a cały serialowy nurt popkultury dotychczas też przepływał gdzieś zupełnie obok. i jak już udało nam się w końcu spotkać, to zdecydowanie było to zderzenie czołowe.
kto widział te dwa (?) lata temu len podchoinkową, z żądzą w oczach pochłaniającą świeżo wydaną ponadtysiącstronicową księgę sherlockową, ten wie, jak wielką błogość wywołuje w niej postać sh - zawsze i od zawsze. kto wie, co len pociąga w mężczyznach ogólnie, w mężczyznach z literatury i mężczyznach z ekranu, a także jaką estetykę len sobie ceni, mógł mnie do jasnej cho-le-ry ostrzec przed wersją bbc. niemniej - chyba nie ma nikogo, kto mógłby tym retorycznym ostrzegaczem być, więc musiało się skończyć właśnie tak - zamiast zastanawiać się nad zaletami dozowników do mydła rozkminiam reisenbach fall, a dzięki zwierzowi przez cały tydzień chcę mieć środę. o.

poniedziałek, 20 maja 2013

okulery II

okulary są. świat nagle pozbył się całej gamy efektów z rodziny blur, niemniej - tylko tam, gdzie sięgają szkła. poza szkłami wszystko jest zamazane dwa razy bardziej i czuję się jak w jakimś alicjowo-surrealistycznym ciągłym spadaniu. czyli w sumie nic nowego.
próbowałam już także soczewek kontaktowych, ale one - po pierwsze niwelują tylko dwie z moich trzech wad wzroku (blur i tak obecny), po drugie - są na tyle skomplikowane, że muszę je sprowadzać na jakieś specjalne zamówienie i to od razu w ilościach hurtowych, a po trzecie - to zakładanie i zdejmowanie... dyplomatycznie nie mówmy o tym więcej.

okulary dają mi od razu +30 do stylizacji na polonistkę bibliotekarkę. czy jeśli będę do tego nosić kolczyk - co prawda w uchu, ale w miejscu niekoniecznie standardowym, to czy efekt końcowy zachowa jako taką równowagę?*

niemniej - zobaczyć własnego kota z odpowiednią głębią ostrości - bezcenne. serio serio.

* czyli "co prawda nie odżegnuję się od przeszłości między regałami, ale litości, czasem zdarza mi się poskromić socjopatyczne zapędy i próbuję być fajna".

wtorek, 14 maja 2013

okulery.

podczas mojej ostatniej wizyty u okulisty i wszystkich śmiesznych badań z nią związanych okazało się, że patrzę na świat jednym okiem. zupełnie na serio.
kosmiczny sprzęt zaserwował mi dla każdego z mych oczu (ócz?) inne kolorowe kwadraciki, coby się na siebie nałożyły i stworzyły jakiś-tam diagnostyczny obraz. z lekkim zdziwieniem przyznałam, że widzę tylko połowę tego, co pan doktor spodziewał się, że zobaczę. i to nie, że połowę szczegółów wyraźnie, a połowę rozmazaną, tylko po prostu widzę połowę. reszty nie. czarność nicość.
kilka kontrolnych obrazków i soczewek dalej została postawiona dziwaczna diagnoza – mój mózg, z racji tego, że z jednego oka wciąż odbierał obraz zamazany i w ogóle be, w końcu zaczął sobie to oko ignorować. trochę nie do uwierzenia, ale w końcu – na własne oczy...
pan doktor zaordynował okulary w trybie natychmiastowym, zamówione, czekam, jestem ciekawa.
bo licho wie, czego jeszcze przez ostatnie lata nie widziałam.

sobota, 11 maja 2013

filezofia.

z filozofią zawsze było nam nie po drodze. a raczej – to ja zmykałam w podskokach, jak ona tylko zamajaczyła na horyzoncie. niestety przyszedł czas, kiedy trzeba się było spotkać, i to w dodatku nie – jak usos przykazał – przez jeden rok li tylko, ale przez czas dłuższy, wśród którego majaczyła też jakaś barbarzyńska ósma rano.
jestem przekonana, że całą rezerwę mojego myślenia abstrakcyjnego wchłonęła edukacja muzyczna, więc na filozofię byłam odporna w zupełności. przez to z kilkuletnich zajęć pamiętam niewiele. tak naprawdę, to tylko dwie rzeczy.

prowadzący drbrtr wydawał się człowiekiem zupełnie w porządku, więc wizja końcowego zaliczenia nie była dla mnie tak przerażająca, jak niegdyś widmo klasówek z fizyki. niestety – myliłam się, a podyktowany przez pana doktora temat zjeżył mi kark i umysł. nie pamiętam już ani słowa z tegoż tematu, ani nawet ogólnego zagadnienia, jakiego mógł dotyczyć, pamiętam jednak, że:
zamiast spójnego wypracowania, rozprawki, eseju czy chociażby polemiki pan drbrtr dostał ode mnie kraciastą kartkę papieru podaniowego wypełnioną limerykami, mapą myśli, rysunkami, strzałkami, rymowankami i licho wie, czym jeszcze. oddawałam ją ręką drżącą, a – jak się potem okazało – drbrtr pismem również drżącym skomentował, że docenia. i zalicza. odetchnęłam z ulgą i od tamtej pory za każdym razem myślę o drbrtr ze szczerą sympatią.

drugą rzeczą, którą pamiętam z filozoficznych nauk jest to, co drbrtr uświadomił nam w jakiś leniwy i zimny poranek – że jeśli żyjemy, jesteśmy i funkcjonujemy, to tym samym rozwalamy istniejący ład. nie każcie mi tego tłumaczyć bardziej – to, że swoim istnieniem rozwalam ład tak dobrze do mnie trafiło i tak bardzo olśniło swoją celnością, że nie udało mi się tego zapomnieć.

dzisiaj trafiłam w sieci na taki oto obrazek, który kazał zatrzymać odruch scrolling, scrrrrrollling i wpatrywać się w niego przez dobrych kilka minut z dosyć perwersyjną przyjemnością. bardzo do mnie trafia, bardzo mi się podoba, bardzo rozwala ład. i czuję takie przyjemne mrowienie, a moje małe wewnętrzne licho zaciera ręce z radości. TAK.

środa, 8 maja 2013

lenistwo.

dwoistość natury leńskiej czasami - jak na przykład w dzisiejszy piękny dzień - bywa nieco kłopotliwa.
jak niemalże każdy mam oczywiście taką wewnętrzną niespójność, co to chciałaby jedno i chciałaby drugie jednocześnie, a fizycznie raczej (?) się tak nie da.
z jednej strony jestem takie len-zen, czy też już wspominane tempo lento, co to ideałem jest życie bez zdarzeń, wiecie - po tych sadkoch i ogródkoch sobie chodzić, do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych i w ogóle tylko spokój może nas uratować. z drugiej strony - dzikość serca i włóczykijstwo, nagłe podróże gdzieś w nieznane, załatwianie spraw niemożliwych i furkotanie spódnicą.

piękna pogoda i ogólne ciepło podpowiadają, żeby rzucić to wszystko ot tak, wsiąść do pociągu i za moment być zupełnie gdzie indziej, błądzić sobie beztrosko i zajadać absolutnie wakacyjne i jeszcze bardziej niezdrowe rzeczy na jakimś przypadkowym rynku.
druga strona lenka za to mówi, że w domu czeka kot, którego trzeba nakarmić i który pięknie mruczy, że w końcu można snuć się po mieszkaniu w zwiewnościach i na boso. i długo, długo czytać książki i rozwijać umysł swój i kulturę, także osobistą.
trzecią możliwością jest to, że: po pracy wsiądę w zatłoczone i duszne autobusy, rozpłaszczę książkę (w twardej okładce, niach niach) na czyichś plecach lub kolanach, potem wysiądę nad jeziorem, odrzuci mnie wściekły wrzask setek dzieci z placu zabaw, wejdę pod koła dzieciakowi na hulajnodze, zaplączę się w jakąś smycz, rzucę zdawkowe dzień dobry sąsiadowi-obserwatorowi z pierwszego piętra i jego rozczochranemu dziamgoczącemu psu. następnie - po zadośćuczynieniu wszystkim kocim obowiązkom - zalegnę na kanapie z gazetą i internetem, bo przecież książki po drugiej stronie mieszkania, a tak w ogóle, to kot na mnie leży. i będę - niczym zdesperowane bohaterki amerykańskich filmów - wyjadać łyżeczką lody z litrowego pudła, aż do momentu, w którym sobie przypomnę, że przecież mleko krowie to mam zakazane.
i najpewniej właśnie tak będzie.

wtorek, 7 maja 2013

to znów ja.

dziesięć lat blogowania pozostaje w głowie i w palcach. abstynencja boli.
odcięłam się od tamtego poprzedniego miejsca, ale wszystkie inne kawałki pisaniny, o które potykałam się po drodze, wcale nie chcą być takie, jakie powinny.

dlatego w momencie, gdy po raz tysiąc sześćdziesiąty pierwszy napisałam o czymś, że jest funkcjonalne, eleganckie, praktyczne i stylowe, odbiła mi szajba i pomyślałam, że przy tysiąc sześćdziesiątym drugim oszaleję, zaryję grzywką w klawiaturę i skopię biurko. o ile czegoś z tym nie zrobię. fifty shades of frustracja.

ładne i okrągłe słowa mam już tak gładko wypolerowane od ciągłego używania, że nawet nie zauważam, jak przeciekają przez palce i uciekają gdzieś w sieć. i muszę, muszę mieć miejsce dla tych bardziej pokątnych, chropowatych i koślawych, bo mnie rozniesie od środka, bo zgłupieję do końca, bo się uanalfabetyzuję, bo moje wewnętrzne zen zagotuje się i wyparuje w niebyt.
dlatego lento. dzień dobry.