środa, 2 grudnia 2015

ekspresowy grudniowy

mam pomysły, od których boli mnie głowa.

a tak w ogóle, to o bogowie, nareszcie grudzień! pomarańczowo-cynamonowe świeczki, z których nie trzeba się tłumaczyć, herbata na litry i harry potter do poduszki. cała jestem ze spalonego lata, jesień mam w głowie i we włosach, ale jeśli już muszę wybrać coś z tej podłej i ciemnej połowy roku, to grudzień jest właśnie tym chrupiącym korzennym ciasteczkiem.

sobota, 7 listopada 2015

listopad

gdy budzę się w listopadzie, mam wrażenie, jakby świat był przykryty kloszem z dymnego szkła. otumaniona warstwą już zimowej senności słyszę przytłumione dźwięki, patrzę zza zakurzonej firanki i wszystko rozmywa mi się jak przy rzuceniu kamyka w kałużę. to jest ten czas, w którym bardzo cieszę się z usprawiedliwionej nieobecności na zimnie i zewnętrzu, i nawet kolejno przepalające się żarówki nie są w stanie skłonić mnie do rezygnacji z wygodnego domowego zapętlenia.
*
ostatnio znów zaczęłam trochę brodzić z muzyce, na razie tak tylko po kostki. wciąż nie jestem w pełni przekonana do zupełnego powrotu, więc tylko skubię te brzegi listków i ciastek, zabieram dla siebie ogonki i okruszki, i próbuję coś sobie z tego poukładać. m. patrzy trochę z niedowierzaniem, a trochę, zdaje mi się, z lekkim niepokojem, że zaczynam się zapuszczać w tereny, na które dotychczas miał monopol. postanowiłam jednak, że nie dam się przepłoszyć, w końcu on jest tylko te dziesięć lat przede mną. a, jak wiadomo, muzyka to jest coś, co też mi zawsze w głowie szumi, i warto w końcu trochę się tym szumem zainteresować, skoro zignorować się nie udało. dobre myśli wskazane.

niedziela, 18 października 2015

pełno w głowie

nie sądziłam, że tak to działa.
co prawda wiem o efekcie motyla, o małych kamyczkach powodujących lawinę i tak dalej, ale nigdy nie przypuszczałabym, że wydarzenia mogą pleść się w tak przedziwny sposób i tak niesamowicie się o siebie zazębiać, wynikać z siebie i kierować prywatne wszechświaty na zupełnie inne tory.
pamiętam, jak podczas wielu rozmów z wami dowiadywałam się o sytuacjach, które były tak dziwne, że aż trudno myślało się o nich w kategorii realnego życia. o przeróżnych zbiegach okoliczności, których nikt nie mógłby wymyślić i o tym, że jednak niektóre rzeczy dzieją się naprawdę. i teraz jeszcze szerzej otwieram oczy i wiem, że tak, dzieją się. i - zerkając przez ramię w moje własne historie - w sumie wcale nie powinnam się temu dziwić.

sobota, 10 października 2015

dzbanuszek do zaparzania słów

stłukł mi się dość dawno. w obliczu tego, że ostatnio rzeczy wypadają mi z rąk, jakby były przynajmniej liśćmi jesiennymi, a nie porcelaną (w zeszłym miesiącu dwie pokrywki i dwa talerze, w międzyczasie poczucie jakiegokolwiek celu), na początku nawet nie zauważyłam. ale jednak czasem odzywa się jego brak, tym bardziej teraz - kosmos jesienny i te sprawy.
nie wiem, jakie senty-męty mną powodowały, ale zajrzałam w miejsce dawnego pisania. dziesięcioletnie wino ze słów, które pofermentowało sobie w spokoju jeszcze trzy kolejne lata. nic dziwnego, że natychmiastowo uderza do głowy.
tymczasem tutaj - nie wino, a słaba herbata. w dodatku ekspresowa, bo - patrz tytuł. nic dobrego.

cały czas kłębi mi się w głowie - raz z tyłu, czasem bardziej z przodu - myśl, by zanurzyć się znów w słowach tak na dobre. wiem, cały czas tutaj popiskuję gdzieś pomiędzy wierszami o podobnych zamiarach, albo zamiarach zamiarów - ale chyba nadszedł ten czas, żeby rzeczywiście przestawić myślenie z 'może' na 'tak'. bo inaczej znów zagrzebię się w leśnej ściółce koców, szarych poranków, szronu na szybach i zimowego snu aż do wiosny. a wiosna może przyjść w maju (+ zawsze te myśli w lutym, że nie nadejdzie już nigdy).

ostatnio, jak tylko trafia mi się dłuższa rozmowa, to w chmurce tematów zawsze można wyczuć delikatny posmak właśnie tego. słowa czekają w zacienionych miejscach, w zzazakrętach, łypią ciekawsko ze sklepowych witryn i gałęzi drzew. a ja w końcu zacznę wyciągać po nie ręce, patrzeć im w oczy i karmić okruszkami. właśnie dzisiaj.

czwartek, 8 października 2015

o ruszaniu z miejsca

rytmika (ta dziwna działalność, którą mam wpisaną w dyplom, a która kojarzy się wszystkim z przedszkolnym chodzeniem w kółko z piosenką o kredkach). ruszamy z miejsca zawsze prawą nogą, i to nie ze stania zupełnie prosto, a z nogi przygotowanej, dotykającej podłogi jedynie czubkiem dużego palca gdzieś tak pół kroku z tyłu. zaczynamy, a niby kontynuacja jakiegoś wcześniejszego biegania na palcach, niczym elfy po rosie porannej (oraz, zazwyczaj, po kilku godzinach zajęć, z perspektywą na kolejne. zajęcia i godziny).
wojsko (polskie, konkretniej, co z innym, to nie wiem). ruszamy ze stania na baczność, zawsze lewą nogą. nawet takie pytanie padło w niedawnym telewizyjnym wojskowym teście (i wiedziałam!).
zazwyczaj to, że te dwa sposoby ruszania z miejsca nieco różnią się od siebie, nikomu nie wadzi. gorzej, jak dobierze się osoba indoktrynowana rytmicznie (wtedy już od lat trzech czy czterech) oraz osoba indoktrynowana wojskowo (odkąd nauczyła się chodzić). przyzwyczajenie drugą naturą. po przełomowej decyzji o chodzeniu w tandemie nagle wspólny start okazuje się problematyczny. oczywiście zawsze chce się dostosować do tego drugiego współchodzacza, co skutkuje kolejną konfuzją, bo albo oboje wpadamy na ten pomysł i startujemy sposobami odwrotnymi, albo, przy ruszaniu z zaskoczenia, każdego dopada jego sposób wgrany w ciało. i nijak się nie daje.
w końcu doszliśmy do wniosku, że i tak chodzimy rytmem dwa kroki na trzy (dla rytmiczki i perkusisty do zgrania - banał), albo trzy na cztery (przy chodzeniu też banał, on wyklaszcze i wytupie bez problemu, mnie nigdy wyjść nie chciało) i nie ma sensu zawracać sobie głowy wspólnymi startami i dostosowywaniem kroków, które dla jednego będą za długie, a dla drugiego za krótkie. i w zasadzie od samego początku chodzimy, chociaż razem, to zupełnie niezależnie. każdy w swoim rytmie.
i nie wiem, czy to widać.

sobota, 19 września 2015

siedemnastu lat już nie będzie.

jak zdarzy się, że sen zdzieli mnie przez łeb obuchem nastoletnich wspomnień, to mam przeogromną ochotę zapakować cały tamten czas w pudło, szczelnie okleić i opisać 'nie dotykać'. nawet długim patykiem. bo może to nie były czasy złe ani jakoś specjalnie traumatyczne, na pewno zdarzyło się tam wiele z tego, dzięki czemu jestem jaka jestem teraz, ale litości i bogowie, już zupełnie nie chcę mieć z tym nic a nic do czynienia. i wcale nie tęsknię, a wręcz wzdrygam się na myśl coraz bardziej. i już absolutnie nie chcę mieć znowu tych cholernych siedemnastu lat.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

wiadomo co.

znowu nadchodzi właśnie ta pora roku. nawet pomimo pogodowego terroryzmu, który skutecznie bunkruje mnie w mieszkaniu, czuję ją każdym możliwym zmysłem. w przeciągach ją czuję, w kolorze światła na ścianie, w pasującej mi muzyce i w chęciach na dobrze przyprawione jedzenie. jestem cała ze spalonego lata, powtarzałam to już tysiąc razy i nadal będę. leśność. wiatr w grzywce.
i jak zawsze o tej porze włącza mi się szaleństwo, nieco inne gatunkowo niż to wiosenne, ale nie wiem, czy nie bardziej odczuwalne w kościach. zaczyna mi się chcieć, ale zawsze chcieć nie to, co muszę, tylko to, co mi się błąka gdzieś po snach i czego nigdy nie potrafię, nie mogę, nie powinnam. zdjęcia. pisanie. pianino. podróże gdzieś daleko. opowieści. ogniska. zrobić coś ze swoim życiem w końcu.
tymczasem siedzę. na miejscu, na kanapie, na podłodze. przed komputerem, w okularach. w cyferkach dłubię, zabieram telefon przed dekonstrukcyjnymi zapędami dzieć. udaję pieska, kotek sam się udaje. słucham upiornego remontu za oknem, kolejny miesiąc. kocyk zabiera kot, herbatę wylewa dzieć, a ja potykam się o nuty, buty podkute szanownego współmałżonka i kolorowe kubeczki, kółka, piłki i klocki.
i tak. i tylko trochę smutno.

czwartek, 13 sierpnia 2015

zgodnie z zapowiedzią

zgodnie z zeszłoroczną zapowiedzią - jeśli ktoś zamierza oglądać w sobotę tegoroczną defiladę - lub transmisję z tejże - śmiało może patrzeć na pierwszy rząd orkiestry i zlokalizować ojca żywiciela. jedyne, co niezbyt zgodne z tym, co pisałam rok temu to to, że nie będzie grał na werblu. będzie na samym środku ukrywał się za (jak dla mnie) jednym z najbardziej kuriozalnych instrumentów ever. ale co kto lubi.

i każdemu, naprawdę każdemu życzę, żeby mógł tak spełniać swoje marzenia, jak to robi mój mąż. zazdr.

środa, 29 lipca 2015

bo psia gwiazda

lipiec, jak wiadomo, nie należy do moich ulubionych - gorąc, deszcze, ciężkie powietrze i niespokojne sny, teraz jednak nieco mniej odczuwam jego dokuczliwość. kiedyś, gdy leżakowanie na huśtawce, książki w ogrodzie w duchocie przed burzą, bieganie w deszczu po kocich łbach i przez parki, to się w głowie mieszało że hoho, ciągłe niepokoje, strachy na przyszłość, nieodpowiedni mężczyźni w nieodpowiednich momentach i w ogóle miszmasz.
w tym momencie największe upały przesiaduję w zaciemnionej sypialni (urządziłam sobie prowizoryczne biuro w łóżku, czy to nie brzmi dobrze?) i pracuję mrówczo i przenudno (i nawet nie wiem, co szefostwo na to, bo się od dwóch miesięcy nie odzywają, może ja już wcale tam nie pracuję?). od czasu do czasu rozwieszę pranie czy pokroję warzywa na zupę dla dzieć, popołudniowo czasem wyprowadzę dzieć spacerem nad jezioro, popatrzę na siatkówkę plażową i stoliki na molo. i mam namiastkę kurortu. i w tym znużeniu i powtarzalności jakoś nie ma momentu, żeby sobie zajmować myśli jaskółczymi niepokojami i innymi ulotnościami.

tymczasem dzieć rośnie bardzo i zaczęła sama biegać oraz sensownie się do nas wypowiadać. i nie wiem, czy rozumiecie grozę sytuacji - nie dość, że uciekanie z dzikim chichotem po sprytnym zwinięciu matce ostatniego ciastka/ojcu garści chipsów, to jeszcze pełne stanowczości 'nie!', gdy wspinasz się na wyżyny udawania poważnego rodzica i wygłaszasz przemowę umoralniającą.
i z każdym takim nowym etapem wzdychamy sobie z m. ciężko i po raz stopięćdziesiąty stwierdzamy, że teraz to się dopiero zacznie. i mimo wszystko robimy się coraz grubsi, a szczęście paruje znad głów przy co wyższych temperaturach.

piątek, 15 maja 2015

świat piękny i różny

podobno naukowcy udowodnili, że bycie meteopatą ma dużo wspólnego z byciem psychopatą, a mianowicie - że większość tej usterki jest powodowana przez mózg li tylko. mój umysł musi zatem mieć wielką moc sprawczą, ponieważ bezradni lekarze od brzucha usiłowali mi wmówić, że noce bezsenne z bólu też tylko sobie wymyślam (może zacznę myśleć o wygranej w totolotka..?)

...ponieważ, mili państwo, nie jestem meteopatą. jestem jedną wielką meteopatologią. gdy ciśnienie leci w dół na łeb, mój łeb leci na stół, biurko czy co tam akurat mam pod twarzą. pielęgniarka mierząca mi ciśnienie mówi, że powinnam pełzać a nie chodzić (może to jest jakaś myśl?), lekarz ze zdumieniem patrzy na wyniki pomiarów i stwierdza, że zadziwiająco dobrze się trzymam, jak na coś takiego.
gdy zbliżają się chłody i deszcze, moje stawy wysyłają alarmujące ostrzeżenia o grożącej nam klęsce żywiołowej w postaci monsunów i zlodowaceń, a jednocześnie drwiąco przypominają, że gdyby kózka nie skakała przez te siedem lat, to może by nie miała teraz problemów z przejściem z pokoju do kuchni (a co za tym idzie, nie była zagrożona wizją śmierci głodowej w porze obiadowej).
dodatkowo zupełnie obezwładniają mnie upały. i mrozy.
i czasem jeszcze słowa, dziś na przykład pan cogito dla kobiecych pism po raz kolejny zmienił mnie w małą kupkę resztek-po-lenku (choć to przecież wcale nie moje pierwsze samotne dni w domu nad jeziorem ani nawet nie jesień).

czwartek, 30 kwietnia 2015

zbyt rzadko się przeciągam, tak myślę.

coraz więcej gadam do siebie. to znaczy teoretycznie do dzieć, a ona nawet zaczyna odpowiadać (i szeroko opowiadać) w tym swoim mandaryńskim uproszczonym, niemniej - nadal trudno mówić mi do niej inaczej niż do kota. zatem to, co gadam, jest jednak do siebie.
cośtam w głowie mówi, że w takim razie lepiej pisać, a cośtam innego powiedziało, że przecież blog. ach, no tak, zdążyłam zapomnieć. serio serio, nadal jak trafi mi się noc z siedmioma godzinami snu, to te siedem godzin będzie miało przynajmniej dziesięć przerw, więc czasem trochę mi się rzeczywistość plącze, świat, ludzie, cała reszta. tymczasem trauma powrotu do pracy coraz bardziej daje o sobie znać i w końcu wypadałoby jednak wrócić do językowej sprawności, jakkolwiek to nie zabrzmi. i czas przestać usprawiedliwiać słów niepotraf odpieluszkowym zapaleniem mózgu, bo chociaż dzieć wcale nie jest mniej wymagająca niż ten już-prawie-rok temu, to jednak oczekiwania świata wobec lenka zdecydowanie wzrosły.
tymczasem znów śni mi się polon z całym dobrodziejstwem inwentarza i dochodzę do wniosku, że przecież raczej nie powiedziałabym, że to był najfajniejszy czas tak w ogóle. a zaczynam tak myśleć. i nie wiem, czy przez sny, czy przez czasowe oddalenie, czy po prostu tak było, o.

niedziela, 12 kwietnia 2015

wiosna jasna jak cholera

ludzie kichają od wiatru i słońca. trwa wyścig, kto już bardziej letni (psy w wodzie i ubrana w krótkie spodenki klientela burgerowni), a kto jeszcze zimowy (mój sen na przykład). jednak konieczność codziennego wychodzenia do ludzi - a przynajmniej do kaczek i kilku innych krążących wokół naszego jeziora zombie z wózkami - sprawia, że wiosna na siłę wciska mi się pod grzywkę. setki nowych piegów (zaprawdę powiadam wam, z roku na rok coraz gorzej), lekka chęć na włosy w kolorze pomarańczy i przekopywanie się przez sterty zimowych ubrań.
i szczerze wam powiem, że zupełnie rozwala mnie myśl o tym, że za miesiąc mam być w pracy, która na mnie czeka, a na którą ja niezbyt. zupełnie tego nie widzę.

niedziela, 22 marca 2015

wiośnie

przedwiośnie, motyla noga - choć już teoretycznie wiosna, co dała znać o sobie porankiem ze śniegiem i bólem stawów. zatem - przedwiośnie, przesilenie, przemęczenie, przewszystko. trzy, cztery, sześć, osiem nieprzespanych nocy - i to tak naprawdę nieprzespanych, nie retorycznie - w tym kilka z nie dość, że jęczącym, to jeszcze i gorączkującym dzieckiem. oraz nieprzespane noce ze śpiącym dzieckiem, a za to pobudzonym kotem uparcie nawalającym w drzwi z szybą i lustra szaf, żebym przypadkiem nie spróbowała pospać (pierwszy raz od mniej więcej roku) dłużej niż trzy godziny ciągiem - bo jeszcze się przyzwyczaję do dobrego i co wtedy. marzec jego mać.
noce, podczas których stwierdzam, że samotne rodzicowanie to jest coś zdecydowanie ponad moje siły, ale poza stwierdzeniem mogę ewentualnie tylko zacisnąć zęby, potrzeć alergicznie łzawiące oko i po raz sześćdziesiąty zresetować dziecia (przez podniesienie, przytulenie i położenie z powrotem). i mieć nadzieję, że się za moment nie rozkwęka. i nie obudzi kota.
tymczasem dzieć prezentuje uroczą, nadal bezzębną, za to solidnie zakropkowaną buzię i świetnie nadaaje się do zilustrowania leksykonu chorób wieku dziecięcego. a do mnie dzwoni lekarz, żebym do niego już-teraz-zaraz-natychmiast, bo wyniki badań mówią, że jednak cienki lenek cienki i trzeba działać, bo będzie źle. bardzo źle.

i podobno za dwa miesiące powinnam już być w pracy.

czwartek, 26 lutego 2015

bo kocham cię najbardziej, gdy analizujesz fugi

minęło dziesięć lat, ale mnie nic nie minęło. nadal kurczę się w sobie, gdy go nie ma, nieważne, czy chodzi o kilka godzin, dni, tygodni, czy - jak ostatnio - miesięcy. z drżeniem rąk zapalam codziennie tę drugą nocną lampkę, ze ściśniętym gardłem chronię przed zachlapaniem ten drugi ręcznik (który, choć nieużywany, zmieniam z identyczną częstotliwością jak swój). panicznie boję się naruszyć domową równowagę, nie chowam mu szczoteczki do zębów (nawet ze świadomością, że się kurzy. ale ostatnio i tak wymieniłam obydwie), a jak kiedyś teściowa wstawiła do szafki jego codzienny kubek, to zareagowałam niemal histerią.
bo wszystko musi być tak, jak było, wszystko w liczbie podwójnej, siódmy czy dziesiąty zmysł zapiera się rękami i nogami przed przekraczaniem tej strasznie kruchej granicy, po której już tylko myśl o nieodwracalności, myśl najgorsza, a jednocześnie najbardziej prześladująca w snach.
takie jest, chłopcy, takie jest piekło.

czwartek, 5 lutego 2015

niewyparzona

nigdy nie należałam do typów radykalnych i głośnych. spokój, wycofanie, żadnych awantur, jak komuś już naprawdę trzeba coś przykrego powiedzieć, to tak obudować, żeby ten obuch jednak przez poduszkę, zero gwałtownych słów i pokrętne metafory, żeby tylko nie powiedzieć źle. kto słyszał len przeklinającą lub widział miotającą się w złości, temu z miejsca stawiam kawę i ciastko. i tak od zawsze, i tak było dobrze.
do czasu.
stałam się len-matką-polką-karmiącą-icotamjeszcze, i nie wiem, czy to hormony tak się rzucają na mózg (na pewno trochę tak, to jakieś bardzo głębokie instynkty), czy po prostu kilka miesięcy niespania i słuchania wrzasku niezbyt dobrze robi w głowę, ale - zmieniło mi się. przestałam mieć problem z mówieniem prosto z mostu, jak bardzo coś mi się nie podoba i jakie widzę luki w umysłowości denerwującego mnie rozmówcy. nazywam po imieniu wydumane problemy, dziko walczę o swoje (i dziecia) i mam uczulenie na jakiekolwiek przejawy drama queen w zasięgu kilkunastu metrów. staję się prosto babo i całkiem mi z tym dobrze.
być może chodzi o to, że szczątki zachowanej energii są zbyt cenne, żeby marnować je na - ładniej ujmując - pitolenie o kuperkach marysinych. albo po prostu to czysta biologia - wszak nie drażni się matki karmiącej.

ps. jeśli chodzi o książki, to na lubimyczytać (gdzie funkcjonuję jako leen) w tym roku postanowiłam skrupulatnie oznaczać co właśnie czytam, a jak coś przeczytałam, to kiedy skończyłam. zatem ciekawych lektur leńskich odsyłam właśnie tam.

wtorek, 6 stycznia 2015

książki.

zaniechałam pisania strawowo-książkowego i źle mi z tym.

zaniechałam z jednej strony ze względu na dzieć, która jest bardzo absorbująca, bardzo energiczna, z ogromnymi potrzebami wszystkiego i w ogóle. czasem łapię się na tym, że osobom niezbyt lubianym życzę w myślach takiego dzikiego egzemplarza potomstwa... ale mniejsza z tym, przynajmniej doświadczenie macierzyńskie tak łatwo mi się w głowie nie zatrze, a przy okazji jeszcze bardziej wyćwiczam moją siłę woli i cierpliwość, co - wiadome tym, co znają len osobiście - zrobi ze mnie coś na kształt mistrzyni zen. serio serio, choć oczywiście jest to miś na miarę naszych możliwości :>

zaniechałam też spisywania, ponieważ po kilku podejściach do tematyki dość trudnej i ponurej, po totalnym rozgrzebaniu gogola w czasach google'a, sońki i kilku innych stwierdziłam, że dość tego, że po codziennych (i conocnych) maratonach nie będę się jeszcze dodatkowo męczyć lekturą w nikłych chwilach spokoju. i wróciłam do starych czytadeł, do których nie wiadomo, czy się w ogóle przyznawać...

niemniej - przez te ponure miesiące zimowe oprócz 
no logo naomi klein oraz
rzeczy ulotnych neila gaimana (studium w szmaragdzie !!!!111)

przeczytałam sobie do tej pory całą serię o ani z zielonego wzgórza (11 części...) oraz dwa tomy o harrym potterze (i będę czytać dalej, bo taką mam - co kilka lat odnawialną - chęć w okolicy bożego narodzenia). 
a aktualnie czytamy na wyścigi z m. (on papierowo, ja na kind-le) cykl o prokuratorze szackim miłoszewskiego, za nami uwikłanie, dziś pewnie skończymy ziarno prawdy, przed nami gniew.

i tyle. jak skończę z prokuratorem (i nazbyt często pojawiającymi się aluzjami do jarosława klejnockiego, ha ha.), to będę kontynuować z harrym. a jak skończę i z nim, to dopiero się będę zastanawiać nad czytaniem dalszym. o.