czwartek, 28 listopada 2013

strawa na listopad

1. książki
- kiełbasa i sznurek jerzy bralczyk, michał ogórek
- płeć mózgu anne moir, david jessel
- dym i lustra neil gaiman
- dziennik  i drugi dziennik jerzy pilch

2. serialowo
jubileuszowy odcinek doctora who

ad 1
mam słabość do profesora bralczyka. mam też słabość do pana ogórka. połączenie tych dwóch słabości dało mi dużą porcję radości, gdy czytałam kiełbasę i sznurek, dlatego chyba nie potrafię tu być obiektywna ;) cała książka jest zapisem długiej i niesamowicie wielowątkowej rozmowy dwóch panów, dodatkowo urozmaiconej rysunkami. w rozmowie pojawiają się tematy językowe, antropologiczne, socjologiczne, trochę biograficzne i ogólnie - taki lekki groch z kapustą, nawet pomimo podzielenia książki na tematyczne rozdziały - tematy zmieniają się za szybko, żeby je jakkolwiek grupować. ogólnie - czytało się bardzo dobrze - w końcu panowie manewrowanie słowami mają nieźle opanowane - i osobiście dostarczyło mi dużo uciechy. jeśli ktoś nie ma takich dziwacznych słabości jak len może nie będzie tak mocno uradowany, niemniej - dużo ciekawostek, styl mocno felietonowy, język taki, jaki się czytać powinno (w odróżnieniu od książek, które napisane językiem nieczytalnym) i raczej lekko i przyjemnie. w wolnej chwili - polecam jak najbardziej.

jakiś czas temu czytałam książkę, która w tytule miała coś o tym, że kobiety nie potrafią czytać map, a mężczyźni cośtam. teraz wiem, na czym wzorowali się autorzy - słynna płeć mózgu została przez nich przepisana i uzupełniona wieloma przykładami tak, żeby każdy mniej rozgarnięty czytelnik, który jednak czuje się kobietą lub mężczyzną, mógł się z tematyką zapoznać. a tymczasem źródło, czyli płeć mózgu to nic innego, jak zbiór wyników wszelakich badań, które mówią o czysto fizjologicznych różnicach w mózgach kobiet i mężczyzn, które kształtują się jeszcze przed urodzeniem, a które powodują późniejsze wspomniane problemy z wyobraźnią przestrzenną (kobiety) czy różne testosteronozależne zachowania mężczyzn, które kobiety nie do końca mogą zrozumieć, a z którymi dzielnie męczą się pod hasłem bo to taki typowy facet. i tak dalej ;) jest naukowo, ale też nieco przepisane, żeby było w miarę przystępnie i zrozumiale dla przeciętnego czytelnika. jeśli ktoś chciałby zagłębiać się w tematykę, to płeć mózgu jako ta biblia i podstawa jest dobrym początkiem. a poza tym - można się dowiedzieć wielu mocno interesujących faktów, które zapewne mogą ułatwić damsko-męskie życie (piszę, że zapewne, ponieważ może gdybym ich wcześniej nie znała i nagle oświeciłoby mnie po przeczytaniu książki, to zapewne życie mogłoby stać się łatwiejsze. ale ponieważ o większości wiem od dawna, a damsko-męskie życie w przypadku len. nigdy nie było trudne, to nie za bardzo jest jak ułatwiać jeszcze bardziej. ale gdyby ktoś tak napisał o próbie ułatwienia życia damsko-damskiego, to przeczytałabym chętnie ;)

dym i lustra to moja kolejna pozycja w eksplorowaniu gaimana (tak, wiem, jak to brzmi). tym razem - zupełnie pomieszanie z poplątaniem. opowiadania, na które pomysły przyszły kiedyś, opowiadania pisane do antologii i gazet, wiersze i różne inne formy literackie. niektóre świetne, inne takie sobie, dobre na krótkie trasy autobusowe, gdy często trzeba się odrywać lektury. i - co mi podobało się najbardziej - wszystko z komentarzem autora, który wyjaśnia, jak dany utwór powstał, skąd się wziął pomysł albo jak bardzo trzeba się na czymś zafiksować, żeby napisać coś takiego ;)

z dziennikami pilcha mam problem. a konkretnie z bardzo świeżym drugim dziennikiem. ale o tym za moment. jestem po tej stronie mocy, która pilcha uwielbia i uważa za mistrza, a podczas czytania niektórych z jego książek zachwyca się co drugim zdaniem i chce je notować w pamięci (oczywiście potem za chwilę zapomina, ale mimo wszystko). dobór słów, styl, ironia, celność spostrzeżeń - po prostu pilchowe love, jakkolwiek to nie zabrzmi. jakiś czas temu pilch wydał swój dziennik, gdzie nareszcie nie fikcja - choćby nie wiem jak autobiograficzna - tylko sama prawda, przemyślenia, codzienne wydarzenia, mistrz (niemalże dosłownie) od kuchni. i pierwszy dziennik jest pilchowski bardzo, recenzje książek, listy od przyjaciół, podróże, komentarze do bieżących wydarzeń - wszystko w standardowym pilchowskim stylu, może trochę więcej chaosu i brak fabuły, ale z czytania przyjemność wielka.
na dniach ukaże się ciąg dalszy - drugi dziennik, który - choć pilchowski nadal, to jednak już zupełnie inny. mistrz kontra choroba, metafizyka, filozofia i wspomnienia. pilchowski styl, ale i nieco smuga cienia, ciszej, bliżej, spokojniej, choć wściekłość też się zdarza. ze względu na wypisy i cytaty na chorobowe i okołozdrowotne tematy jest mi to w jakiś sposób (perwersyjnie?) bliskie, niemniej - trochę boli. po przeczytaniu mam bardzo mieszane uczucia, szczególnie, że oczywiście czytałam obydwa dzienniki  jednocześnie. i bardzo, ale to bardzo widać różnicę - nie w stylu, nie w inteligencji, nie w celności, bo to wszystko takie same, ale raczej w tonacji i wymowie. jest smutniej.

ad 2
nadszedł wielce oczekiwany niesamowity dzień pięćdziesiątej rocznicy wyemitowania pierwszego odcinka doctora who. wyspy brytyjskie szalały na ten temat już od dawna (nawet podczas naszego czerwcowego londynu szaleństwo było już zauważalne), u nas raczej nie obiło się to jakimś szerokim echem, ale jednak pojawiło się parę sympatycznych akcentów. tymczasem mam wrażenie, że z neofitki powoli przekształciłam się w whomanistkę pełną gębą i zdecydowanie udzieliła mi się ta wyjątkowa atmosfera. nad samym odcinkiem nie będę się rozwodzić, ale jednak podczas oglądania miałam wrażenie uczestnictwa w czymś raczej niepowtarzalnym. zresztą - podczas tej emisji podobno został pobity rekord, ponieważ jednocześnie na doktorów patrzyło ponad 77 milionów (!!!) ludzi na całym świecie. albo więcej, a ja mam nieaktualne dane ;)

nadal czekają na nas trzy odcinki masters of sex, ale ponieważ oglądamy razem, to w tym miesiącu zabrakło czasu na beztroskie godzinne lenistwa, na które możemy sobie pozwolić jednocześnie z m. (bo że trafiają nam się osobno, to inna sprawa ;)

a w święta będzie świąteczny odcinek doctora. z regeneracją!
i najgorsze i najlepsze to, że będzie też cała trzecia seria sherlocka, na którego czeka się od lat. radość ogromna, bo wreszcie, strach, że coś przekombinują i się odkocham (ale to niemożliwe) i rozpacz, że właśnie w święta, czyli wtedy, kiedy na imprezach rodzinnych o wszystko będzie łatwiej niż o stream bbc... ale jakoś dam radę. znajdę gdzieś, spiracę, wepchnę się komuś do domu, nie wiem, zrobię cokolwiek, bo mnie niecierpliwość rozniesie ;)

co do muzyki w tym miesiącu, to jakoś bardzo mało muzycznie. tym razem wolę ciszę, wyłączam dźwięk w komputerze, wyłączam włączany przez m. telewizor, ciszy i spokoju mi się chce - w końcu to czas na sen zimowy...

a imprezy na zewnątrz... na zewnątrz to jest teraz mokro i zimno i wcale nie chcę tam być. miałam uczestniczyć we wszelakich koncertach jubileuszowych maestro pendereckiego, odczytach, bankietach i innych -ach (laudacjach! serio serio! :). ale jednak antysocjalna leśność zwyciężyła i zamiast czterogodzinnych (!) ciągów muzyki i im podobnych zwijałam się na kanapie z kocem, książką, kotem i herbatą. i mam niejasne i dość prymitywne uczucie, że chyba lepiej na tym wyszłam :P

a przed nami grudzień, który oznacza szaleństwo w mojej pracy takie, jakie tylko w grudniu zdarzyć się może. ale mam już na stanie całe mnóstwo nowych książek, na które ogromny apetyt, a gwiazdka oznacza kolejne mnóstwo nowych książek, więc zamierzam tonąć w książkach i nie przejmować się zimą. i ogląać sherlocka. i jakoś dotrwać do tego nowego roku ;)

niedziela, 17 listopada 2013

noc listopadowa

i już, zaczęło się - szarość, mokrość, psiakość. liść opadł, mgły opadać nie chcą, senność jak na złość minęła jak ręką odjął, a melancholia udziela się nawet mojemu czajnikowi. ucieczka uczucia zasypiania na stojąco pozostawiła za sobą niestety pustkę nie do wypełnienia - od kilku dni budzę się co noc dokładnie w tym momencie, żeby wprost z poduszki spojrzeć w środek księżyca - a ten moment wcale nie trwa długo. zazwyczaj wtedy kot wygrzebuje się ze swojej kryjówki w szafie i przyczepia się włochatym ogonem do moich stóp, a ja grzeję się jego nadprogramowym ciepłem i myślę o rozluźnianiu mięśni karku.
i nie myślę wcale o przyszłości, bo wydaje mi się, że wszyscy wokół starają się to doskonale robić za mnie, nie myślę o tym, że (znacząco) większe wydatki nieczęsto idą w zgodnej parze ze (znacząco) mniejszą sumą pieniędzy do rozdysponowania, a jednak zadziwiająco często spotyka się ten fakt w przyrodzie. i że ludzie jednak potrafią przejść nad tym faktem zupełnie lekko, więc ja też będę potrafiła. i jakoś nie chce mi się też myśleć o tym, że czas mniej lub bardziej beztroskich ucieczek sam uciekł już gdzieś daleko, a że pomimo tego w zamyśleniach odpływam w jakieś tak odległe rejony, że nawet nie zauważam, że zjadłam budyń z gruszkami - a nie lubię ani budyniu, ani gruszek.
nie patrzę w sufit, bo to bez sensu leżeć tak z otwartymi oczami, kot przemiaukuje jakieś swoje sny, m. - też przez sen - niespokojnie bębni palcami w prześcieradło, w rurach spływa woda, ktoś za ścianą kaszle, odzywa się winda, cały kalejdoskop zdarzeń wciąż się porusza, przesypują się te wszystkie szkiełka i nawet księżyc już zniknął niedomknięcia rolety, teraz czas na czyjeś inne bezsenności, już nie moje.