wtorek, 29 października 2013

strawa na październik

1. książki
- śmierć w amazonii artur domosławski
- kamienna tratwa jose saramago
- igły. polskie agentki, które zmieniły historię marek łuszczyna
- sprawiedliwość owiec leonie swann

2. serialowo
doctor who - seria 7
broadchurch - już do końca
masters of sex - 3 pierwsze odcinki

3. muzyka
missa papae marcelli giovanni pierluigi da palestrina

4. na zewnątrz
koncert symfoniczny sinfonia iuventus - grieg i mussorgski

w tym miesiącu miej niż zazwyczaj, bo - jak już pisałam - ciągle śpię. w nocy śpię, rano śpię, jak tylko wrócę do domu z pracy - śpię i nawet takie domowe banały jak pranie czekają na lepsze czasy... w autobusach śpię, nie śpię tylko w pracy, ale tu z kolei nie bardzo wypada mi czytać (chociaż czasem się udaje ;) ). dlatego mniej - tyle zdołałam, ale za to bardzo ciekawych rzeczy. do tego trochę serialowania, bo w łóżku w przerwach od spania seriale wchodzą łatwiej niż literki ;)))

ad 1
ambitnie zabrałam się za domosławskiego, ale niestety gorączka latynoamerykańska pokonała mnie na całej linii i gdzieś w 1/3 zarzuciłam jej czytanie i odłożyłam na lepsze czasy. całe szczęście śmierć w amazonii okazała się o wiele łatwiejsza do przyswojenia, choć niestety dosyć przykra w odbiorze... trzy obszerne reportaże, w każdym terror i groza, czyta się trochę jak powieść kryminalną, a potem z gęsią skórką uświadamia się sobie, że to jednak wszystko prawda. ogólnie - jest o walce zwykłych ludzi z ogromnymi korporacjami, które potwornie dewastują amazońskie środowisko, a co za tym idzie - niepowtarzalne ekosystemy, zatruwają wodę, od skażeń giną ludzie, a ci, którzy są niewygodni i protestują, są dyskretnie usuwani... brr, zmusza do wielu niewesołych przemyśleń, ale przeczytać warto, bo śmierć... otwiera oczy na rzeczy, o których zazwyczaj nie ma się pojęcia.

kamienna tratwa to książka dziwna i intrygująca. na początku było mi z nią trudno, a potem się zachwyciłam :) sama fabuła jest niesamowita i nieco absurdalna - oto od europy odrywa się półwysep iberyjski i zaczyna sobie swobodnie dryfować (w różne strony ;). światowe rządy nie bardzo wiedzą, co z tym zrobić, władze hiszpanii i portugalii - tym bardziej. tymczasem niektórym z mieszkańców pływającego półwyspu też przytrafiają się dość dziwne rzeczy - ktoś ciągle czuje drżenie ziemi, ktoś zaczyna pruć skarpetkę, a wełna ciągnie się w nieskończoność, za kimś lata stado szpaków... realizm magiczny i ogromna radość, bo uwielbiam takie historie.
przede wszystkim jednak - styl. to jest pierwsza powieść saramago, z jaką się spotkałam, ale po poszperaniu wyczytałam, że styl należy jednak do autora ogólnie, a nie do tej konkretnej jego książki. styl jest... wyjątkowy. bardzo długie zdania, wtrącenia do wtrąceń, ciągi myśli, dialogów, przysłów, powiedzeń, powtórzeń, nawiązań... a wszystko to z alternatywną interpunkcją. i nie tylko ;) podczas czytania na początku zwracałam uwagę głównie na styl, później wciągnęła mnie fabuła i styl przestał przeszkadzać, aż w końcu doceniłam to, że to głównie styl tworzy niezwykłość tej historii, a reszta jest tylko dodatkami. i jeszcze zaspoileruję, że zakończenie wcale nie jest mocne, zamykające i zakończeniowe, o. i jedna część mnie nie wie, co tak naprawdę o tej książce myśleć, a druga - jest zachwycona.

igły trafiły do mnie w zasadzie przypadkiem i nie byłam do tej książki przekonana, bo wszelakie biografizowanie, a w dodatku jeszcze wojenne i o szpiegach to zdecydowanie nie jest to, co interesuje len. ale... okazało się, że książkę czyta się naprawdę świetnie. dziesięć historii, a każda jak osobna powieść czy opowiadanie, z punktu widzenia bohaterki, z dialogami, z szybką akcją... bez przynudzania i historyzownia-histeryzowania. sensacyjne wydarzenia plus świadomość, że są to historie prawdziwe, oparte na dziennikach, notatkach, aktach z archiwów i tak dalej. jak wam kiedyś wpadnie w ręce, to przeczytajcie.

sprawiedliwość owiec to też bardziej przypadek niż mój świadomy wybór, ale i tym razem trafiło mi się coś ciekawego ;) kryminał, historia zbrodni, a wszystko opowiedziane z perspektywy stada owiec, z próbą oddania ich toku myślenia i innych właściwości. owce, którym pasterz dużo czytał (wniosek - czytajcie swoim zwierzętom!), postanawiają same rozwiązać zagadkę. i nawet w pewnym stopniu im się to udaje... może nie jest to jakaś wybitna literatura, ale pomysł intrygujący, na podróż czy poczekalnię w sam raz ;)

ad 2
jak wspomniałam, gdy się leży z kotem i kocem, seriale wchodzą nieco łatwiej niż książki. dlatego udało nam się dooglądać do końca broadchurch (specyficzny, ale dobry!), zakończyłam też moją odyseję z doctorem - teraz pozostały już tylko aktualne odcinki (na które nie mogę się doczekać) oraz... odcinki klasyczne, czyli dobre kilkadziesiąt lat serialu. jest co oglądać ;)
zaczęliśmy też masters of sex, serial, który jest emitowany aktualnie (jak na razie - 4 odcinki). lata '50, jeden z wybitnych lekarzy postanawia zająć się ludzką seksualnością z medycznego punktu widzenia, co jest dość rewolucyjnym pomysłem, bo nikt wcześniej nie podejmował tego tematu. szpital nie chce finansować badań, bo uważa je za nieprzyzwoite, ale doktor masters jest bardzo zdeterminowany... jest ciekawie + przepiękne stroje i scenografia. i kadry. i to, że z historii medycyny wiadomo, że jednak mu się udało ;)

ad 3
mszę szczerze uwielbiam od pierwszego wysłuchania gdzieś w okolicach muzycznej podstawówki. jest absolutnie przepiękna, można się przy niej idealnie wyciszyć i zrelaksować, pomyśleć, medytować, spać ;), zasłuchać się zupełnie. zdenerwowanym na uspokojenie, zestresowanym na relaks, wszystkim innym w każdej innej sytuacji - polecam bardzo!

...i tyle, jeśli chodzi o październik. być może listopad będzie bardziej owocny, chociaż nie gwarantuję - sezon zimowego snu dopiero się powoli rozpoczyna...

sobota, 19 października 2013

zdmuchnęła mnie ta jesień całkiem

sen zimowy zjawił mi się w tym roku o wiele za wcześnie. za oknem jeszcze fruwa najbardziej kolorowa z jesienności, nawet temperatura nie jest taka zła, a ja idę spać, z wewnętrznego przymusu i czysto fizycznej konieczności. głowa ucieka mi w sny, oczy same się zamykają, a przymknięte choć na moment nie chcą się za nic otworzyć ponownie, bo już ta cudowna słabość, lekkość i okazuje się, że znów w ciągu minuty minęło półtorej godziny.
w ciągu tygodnia budzik jeszcze jakoś ratuje, może też poczucie, że już naprawdę nie wypada mi się codziennie spóźniać do pracy bardziej, niż standardowe dwadzieścia minut. w dni wolne nie ma sposobu - m. ucieka wczesnym rankiem, a ja tylko otwieram na moment oczy o siódmej, ósmej i dziesiątej, by za chwilę z przerażeniem stwierdzić, że za siedem minut będzie dwunasta. nie przeszkadza mi nic, dziś nie przeszkodził nawet klasyk w postaci sąsiada z wiertarką, a to znaczy, że sprawa jest rzeczywiście poważna.
zaczęłam pić kawę.
*
jakkolwiek banalnie i pretensjonalnie to nie zabrzmi, w każdym życiu, żywocie czy życiorysie są takie momenty, w których okazuje się, że nic już nie będzie takie, jak dawniej lub ewentualnie od teraz wszystko już będzie inaczej. i to są, jak mawia doktor, takie chwile zafiksowane w czasie, które zawsze muszą się wydarzyć, jak nie w ten sposób, to w inny, ale muszą. jakiś czas temu i ja trafiłam na taki moment, w którym moja codzienna egzystencja w kilka sekund wykonała przepiękne salto, ale.. potem najspokojniej w świecie stanęła na nogi i dzieje się dalej. i przyznam, że jest mi trochę dziwnie z tą najnormalniejszą normalnością w sytuacji, w której niektórzy absolutnie tracą zdrowy rozsądek. może to kwestia snu zimowego, może charakteru w tempie lento - nie wiem. zakrzyknięcie do nowej przygody akurat na czas zasypiania, szarości i zimna brzmi niezwykle sarkastycznie, ale tak chyba jest w istocie. możecie ewentualnie trzymać kciuki lub dobrze życzyć, ale ja na pewno jeszcze długo na ten temat nie odnajdę odpowiednich słów.