piątek, 24 lutego 2017

dzienność

pamięć to jest jednak dziwne zwierzę. dzisiaj zupełnie nagle uderzyła mnie tymi dniami zawieszonymi gdzieś pomiędzy przedwiośniem a gorączką, bardzo dawno temu. szkolna sala miała wysokie okna, widok z nich na szarorude dachy, mokry beton podwórka i zupełnie białe niebo. pachniało kurzem, pastą do podłóg i wnętrzem fortepianu, a we mnie toczyła się wewnętrzna walka, czy włączyć drgające na niebiesko świetlówki, czy może zwinąć się w kłębek na podłodze i iść dalej spać. gdy patrzę na to z perspektywy kilkunastu lat, to to był tak bardzo dziwny czas, gdy nawet wysokość słońca na niebie miała znaczenie. a jednocześnie wcale nie był dziwniejszy od innych czasów, które cierpliwie nawlekam na sznurek.
*
tymczasem w piątek po południu zaczął padać śnieg. zatem, przy wyjściu z pracy, właśnie do niej wróciłam. niemniej - o tym, że zjawi się o 16, wiedziałam od wczoraj, a wcześniej dyskutowaliśmy o tym już od dwóch dni. co z tego, skoro spośród pogodowych pogan nikt mi nie wierzył.
gdy w powietrzu pojawiły się pierwsze płatki, przez chwilę poczułam się przynajmniej jak noe.