poniedziałek, 8 lipca 2013

le-śnienie festiwalowe.

otóż - byłam na festiwalu, choć prawdopodobnie nie był to ten festiwal, o którym większość z was właśnie pomyślała.

nie było błota - była trawa. i piękna pogoda. nie było pola namiotowego - był pałacowy ogród, krzesła i leżaki. poza tym - jezioro, pływający pomost, pachnący modrzewiowy dworek żywcem wyjęty z powieści i chęć, żeby rzucić wszystko i spędzić tam resztę życia.
strojem obowiązkowym nie były kalosze i dżinsowe szorty (choć pierwszego wieczoru niektórzy próbowali) - o wiele lepiej sprawdzały się różne wariacje na temat ciepłych opatuleń. i tak - młodzież preferowała bluzy z kapturami, a nieco starsi uczestnicy woleli szale, wełniane narzutki, chusty i grube swetry. niezależnie od wieku i wytworności pozostałych części garderoby wszystkim przypadły do gustu koce i pledy, a pozawijana w nie publiczność znieruchomiała pod wpływem wspaniałości muzyki tworzyła piękną ilustrację do jakiejś baśni, której jeszcze nikt nie napisał.
na początku zawsze wszechobecna żółtość zachodzącego słońca (która kazała myśleć o tej mojej ulubionej porze roku). potem - wśród ciemności tylko oświetlona scena i poustawiane w bardzo losowych miejscach silne reflektory. ich blask skutecznie oślepiał i kazał w ciemno rozpoznawać w nadchodzących spoza kręgu światła postaciach wszystkie znane i nieznane osobistości. lekka mgła znad jeziora mieszała się z parą znad kubków z kawą i słodkawym dymem odpędzających owady świec, gdy grała orkiestra, wszyscy zastygali zasłuchani, w czasie przerw za to snuli się w tych pelerynach z koców pomiędzy słupami światła i oddawali się gorączkowej konsumpcji słodyczy, owoców, wina i kultury. kurtuazyjne rozmowy zamiast za kulisami i w błyszczącym foyer tym razem toczyły się w półmroku pomiędzy drzewami i - wierzcie mi - w takich okolicznościach przyrody znacznie łatwiej przychodzi dyskutować na każdy możliwy temat, niezależnie od tego, czy rozmówcą jest siedząca obok starsza melomanka w koronkach i kraciastym pledzie, czy też dyrektor jednego z warszawskich teatrów.
ciągłe powidoki i chwilowe dezorientacje zmieniały percepcję na taką właściwą temu momentowi tuż przed zaśnięciem, kiedy jeszcze słyszy się realne rozmowy, ale widzi już to, co w wyobraźni. na skutki nie trzeba było długo czekać - gdy mocno po drugiej w nocy kładłam się spać, natychmiast przyśniło mi się grzybobranie z pana tadeusza odbywające się w noc z wesela, w rytm tańców połowieckich z kniazia igora. ot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz