sobota, 29 czerwca 2013

wrzaski i oklaski, czyli o tym, jak rozwalano ład sto lat i miesiąc temu.

29 maja 1913 roku publiczność tłumnie ciągnęła do paryskiego theatre des champ-elysees. premiera miała być czymś specjalnym – krążyły pogłoski o artystycznej uczcie, a ceny biletów profilaktycznie podwojono. dwa tygodnie wcześniej wystawiano nowe gry debussy’ego, pierwszy balet, w którym tancerze byli ubrani w stroje sportowe, a po scenie przetaczały się ogromne tenisowe piłki. to rzeczywiście było coś nowego, ale nie takiego artyzmu teraz poszukiwano i dzieło przyjęto raczej chłodno. dzisiaj miało być inaczej – wszyscy z zachwytem wspominali poprzednie rosyjskie sezony baletowe zadziwiające orientalnym przepychem, a ta premiera miała zrekompensować rozczarowanie, jakie paryskiej publiczności przyniosły gry.

budynek teatru – otwarty zaledwie dwa miesiące wcześniej – też był czymś zupełnie nowatorskim. w porównaniu z ulubioną przez ówczesny paryż stylistyką siedemnasto- i osiemnastowieczną, znacząco się wyróżniał. zbudowany z żelbetu – a nie z cegły i kamienia, jak się budować powinno – miał zadziwiająco nagie ściany, za dużo kątów prostych, symetrii i chłodu. reflektory skierowane na białe ściany oślepiały publiczność, która była zszokowana czymś tak odbiegającym od form powszechnie uważanych za piękne. na uroczystym otwarciu część gości skonsternowana chichotała, niektórzy nie wiedzieli, co powiedzieć i z nadzieją czekali na osąd towarzystwa. pojawiły się opinie, że budynek teatru jest architektonicznym afrontem dla paryskiego ducha dobrego smaku, towarzyskiego ducha i eleganckich manier.

wróćmy jednak do czwartkowego wieczoru. publiczność wypełnia foyer i salę koncertową, pośród czerwonego pluszu błyszczą brylanty i jedwabne suknie, migają smokingi. jednak nie wszyscy są aż tak eleganccy – pojawia się też wielu młodych ludzi w miękkich filcowych kapeluszach, symbolach buntu przeciwko sztywnym cylindrom i melonikom, a także całej sztywnej reszcie, która się z nimi wiąże. na sali obecna jest cała śmietanka towarzyska, wyższe, ale i niższe sfery, ówcześni celebryci i hipsterzy (bo przecież takich ma każda epoka). wszyscy w napięciu czekają na rozpoczęcie spektaklu.

pierwszy dźwięk fagotu, pierwszy zadziwiony szmer wśród publiki. tęskny, zawodzący jęk, który w uszach paryżan brzmi dziwacznie i fałszywie. kurtyna powoli unosi się w górę i widać grupy tancerzy wykonujących jakieś nerwowe ruchy. podskakują ciężko, drobią kroczki, poruszają się bezładnie, ramiona wyciągnięte, stopy skierowane do wewnątrz, ugięte kolana, nic, co w jakikolwiek sposób przypominałoby klasyczną baletową pozycję. nic!

część publiczności oniemiała – zarówno z zadziwienia i szoku, jak i oburzenia (dziś to uczucie najlepiej oddają trzy litery i dwa znaki interpunkcyjne – wtf?!). niektórzy są zachwyceni i patrzą z otwartymi ustami. muzyka gra dalej – gwałtowny dziki rytm, w zasadzie brak melodii, dużo (o ile za dużo!) perkusji, wysokie rejestry instrumentów dętych, kwiki, skrzeki smyczków.  gdzie się podziały zasady harmonii? tancerze nadal skaczą, a na sali podnosi się wrzawa. niektórzy protestują i krzyczą, innym się podoba i przekrzykują krytyków. z jednej strony gwizdy, z drugiej gorący aplauz. oburzenie i euforia. chaos, który na scenie był zaplanowany, zaczyna ogarniać wszystkich obecnych i wymyka się spod kontroli. podobno jedna z dam napluła pewnemu dżentelmenowi w twarz. podobno pewna wiekowa księżna z przekrzywionym brylantowym diademem na głowie spazmatycznie machała wachlarzem i wykrzykiwała, że jeszcze nikt jej w życiu tak nie obraził. podobno zrobiło się tak głośno, że nie było słychać muzyki, co nie przeszkadzało tancerzom – oni i tak tańczyli do krzyków choreografa dochodzących zza kulis. podobno doszło do rękoczynów, a czterdzieści osób zostało wyprowadzonych. podobno – nie dowiemy się, jak było naprawdę, bo taki skandal to najwspanialszy i jakże chodliwy temat do opisania! tysiące recenzji, pamiętników i wspomnień mówiących o majowej premierze prześciga się w wymyślaniu coraz to nowych opisów tego, co zaszło – ktoś płakał, ktoś olśniony w natchnieniu napisał wiersz, ktoś porwany rytmem uderzał po głowie kompana siedzącego przed sobą, a tamten – równie zafascynowany – nawet tego nie poczuł. jedyne, czego dziś możemy być pewni, to to, że premiera święta wiosny igora strawińskiego była bardzo pięknym i widowiskowym skandalem.
 
pojawia się pytanie – co tak bardzo oburzyło paryżan i w jaki sposób strawińskiemu udało się w tak malowniczy sposób rozwalić panujący ład?

po pierwsze – sam temat baletu. przyśnił się strawińskiemu pewnej nocy – pierwotny lud i tajemnicze wiosenne obrzędy, wybrana dziewczyna jest składana w ofierze poprzez zatańczenie się na śmierć. historia prosta, ale ile w niej wymowności! zupełny prymitywizm, brak jakiejkolwiek indywidualności jednostki, brutalność, a w tym wszystkim to, co najgłębsze – życie i śmierć. nie ma tu miejsca na moralność, nie ma żadnego zastanowienia się, refleksji, uczuć, etyki i całej reszty pojęć, która kłębiła się w głowach co bardziej wyrafinowanych paryżan. przede wszystkim jednak – tajemnicza pierwotna energia, która wysuwa się na pierwszy plan i porywa, na nic nie zważając. energia, która zwiastuje niepokój i jest czymś wysoce niepożądanym w uporządkowanym świecie. energia, co do której wszyscy czują, że nie można się jej sprzeciwić, energia, której trzeba się bać, energia, która rozwala ład.

choć w muzyce w początkach dwudziestego wieku pozwalano sobie już na naprawdę wiele, święto wiosny okazało się być niepodobnym do niczego, co dotychczas spokojnie sączyło się w uszy operowej publiczności. rytm przede wszystkim, rytm podporządkowujący sobie całą strukturę dzieła, rytm dziki, nieokiełznany i pochodzący zupełnie nie z tej epoki. żadnych ozdobników i wyrafinowania, tylko ta dziwna energia, bębny, talerze, nawet smyczki stały się perkusją. wykorzystane tradycyjne ludowe rosyjskie melodie giną wśród polirytmii, nieregularne akcenty wyprowadzają z równowagi i wymykają się jakiejkolwiek przewidywalności.
nawet debussy stwierdza, że jest to wyjątkowe i okrutne dzieło. krytycy nie są aż tak powściągliwi – jeden z nich po premierze napisał, że było to najbardziej nieharmonijna kompozycja, jaką kiedykolwiek napisano. nigdy  kult niewłaściwej nuty nie był stosowany z takim przemysłem, zapałem i żarliwością.

wspominana już wcześniej choreografia ułożona przez genialnego wacława niżyńskiego też szokowała i pojawiły się opinie, że tym razem mistrza nieco poniosło i niech lepiej ogranicza się jednak tylko do tańczenia. tancerze nie mieli tu popisowych solowych partii, wirtuozeria została absolutnie wyeliminowana. żadnych ozdobników, jedynie ciężkie nerwowe skoki, dziwne pulsacje, bieganie, kierowanie się tylko rytmem, który – z racji polirytmii – był różny dla różnych tańczących grup. w opinii wielu oglądających to, co działo się na scenie, było zupełnym zaprzeczeniem idei tańca jako takiego, który przecież miał być apoteozą gracji i zwinności.

wszystko to razem stworzyło istną mieszankę wybuchową. gwałtowność, energia, jakiś pierwotny witalizm, niepokój, ekstaza – nie tego racjonalna i wyrafinowana publiczność oczekiwała po sztuce. sztuka miała być pięknem i harmonią, podnosić morale i tak dalej, a nie być obrazą zdrowego rozsądku, jakąś dziką pogardą wobec zdobyczy cywilizacji. coś takiego to karykatura i publiczność może czuć się urażona takim potraktowaniem.

premiera święta wiosny – później zresztą wykonywanego już bez aż takich dodatkowych emocji – stała się skandalem i prowokacją, a z czasem o samym wydarzeniu mówiło się znacznie więcej niż o samym balecie. to był jakiś przełomowy krok, punkt zwrotny i po części jeden z pierwszych symboli i symptomów powoli gotujących się w tamtym czasie niepokojów w europejskiej świadomości.

strawińskiemu udało się w bardzo stylowy sposób rozwalić ład. i zdążyć z tym, zanim rok później ktoś rozwalił ten ład już na dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz