zupełnie niespodziewanie londyn okazał się także wycieczką kulinarną, w dodatku mocno międzynarodową.
na początek, tuż po przyjeździe, kluchy u włocha na jednym z dworców - zupełnie jak nie-dworcowe jedzenie, dobrze napełniające brzuch i wprawiające w dobry humor. a potem było już tylko lepiej.
hummus bro w soho. mają naprawdę świetny hummus. NAPRAWDĘ ŚWIETNY. do tego przepyszne sosy, aromatyczne przyprawy i gorące ciemne pity, wszystko pięknie podane, sycące i rozleniwiające. na dodatek - jedzenie hummusu prawdę ci powie (o tobie). jakby tych przyjemności jeszcze było mało, to obsługującymi nas kelnerami okazali się rzecz jasna rodacy-londyńczycy, z którymi przeprowadziliśmy wymienne transakcje - my im pogadankę po polsku, oni nam hummusową porcję dwa-sosy-w-jednym. następnie - oni nam bonusowo-gratisowy deser (malabi z karmelowym sosem, błogość!), my im napiwek i życzenia wszelkiej pomyślności. wszyscy absolutnie zadowoleni.
żeby stołować się knajpianie w londynie, trzeba jednak mieć co nie co w portfelu. w związku z tym oczywiście nie uniknęliśmy kulinarnych grzechów typu sushi z sieciówki, chiński makaron z pudełka - z różowym imbirem i jakimiś bardzo mi nieznanymi warzywami czy w końcu frytki z popularnego fastfoodu na m. niemniej - slow food też się nam przydarzył.
brazylijska gorąca czarna zupa z fasoli. fenomenalny sok z jagód acai, po którym czułam się przynajmniej jak po soku z gumijagód. kremowy deser z marakui. waniliowy krem, ciasteczka i limonki, warstwami, w małych, mocno schłodzonych miseczkach. drinki z truskawkami na brazylijskim spirytusie. wszystko to przy akompaniamencie rozgadanej ciemnookiej gromadki, tańców z shakerem oraz okrzyków kibicujących transmitowanemu właśnie na żywo meczowi brazylia-anglia. galeto. polecamy.
w międzyczasie - full english breakfast. ja się nie odważyłam - mój-teoretycznie-na-lekkostrawnej-diecie brzuch ma jednak jakieś granice tolerancji. m. za to zajadał się tymi jajkami na bekonie, smażonymi tostami, kiełbaskami, gotowaną fasolką oraz podpiekanymi pomidorami i grzybami. podobno dobre i sycące - w to drugie wierzę bezgranicznie.
jedno z tych śniadań jedliśmy w dobrze znanym z sherlocka speedy's, które jest rzeczywiście spokojną małą knajpką, w której stołują się robotnicy z pobliskiej budowy. oraz sherlockowi fani ;]
oprócz tych megaśniadań mają też wrapy (jest sherlockowy i watsonowy), mnóstwo kanapek, bułek, sałatek, a i obiadowe menu wyglądało całkiem nieźle. chrupiący podgrzany bajgiel z masłem i kremowym serkiem, sałatka owocowa i zdjęcia z sherlockowego planu na ścianach. mniam.
obiad u jamiego sprowokował nas do myśli o powiększeniu rodziny. a raczej o tym, żeby takowego zaniechać, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przejeść w tej knajpie. |
podczas tego obiadu doszłam do wniosku, że jedzenie jest dla mnie niesamowitą przyjemnością - samo w sobie, a jedzenie dobrych rzeczy - przyjemnością niesamowitą jeszcze bardziej. po prawie dwóch latach różnych dzikich diet i ograniczeń chce mi się tańczyć z dziękczynienia, że jednak mogę tego wszystkiego spróbować, że zakazy przestały być restrykcyjne, że jednak nie stracę tego źródła ogromnej radości. ach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz