poniedziałek, 30 września 2013

strawa na wrzesień

1. książki:
- śmierć pięknych saren pavel ota
- kocia kołyska kurt vonnegut
- gwiezdny pył neil gaiman
- tajemnica lorda listerdale'a aghata christie
- trafny wybór joanne kathleen rowling
- małe kobietki louisa alcott
- dlaczego? dlaczego? dlaczego? 111 zaskakujących pytań i odpowiedzi martin fritz
- krótka historia czasu stephen hawking
- tove jansson: mama muminków boel westin

2. muzyka:
myśliwiecka artur andrus

3. serialowo:
doctor who - seria 5 i połowa 6 (z 11 doctorem)
broadchurch

4. na zewnątrz:
m. + dzieci :) - którzy aktualnie zaczęli działać pod szyldem żyrardowskie uderzenie
szalone dni muzyki


ad 1
śmierć pięknych saren  to kolejna z książek polecanych przez mariusza szczygła. opowieść o takim-sobie-zwyczajnym życiu pewnej rodziny czeskich żydów. i o łowieniu ryb. zaczyna się w czasach przedwojennych, kończy na powojennych, a to, że w międzyczasie wojna, holocaust i tak dalej... niby jest. naprawdę jest - są obozy koncentracyjne i cała groza, ale... jakby obok. jakby trzeba się było z tym pogodzić i po czesku żyć dalej, najintensywniej, jak się tylko da. i łowić ryby. jest nieco hrabalowsko, jest tatuś komiwojażer, są dokuczający bracia, są wujowie (łowiący ryby).
książka była pewną formą terapii dla autora, który w pewnym momencie wylądował w szpitalu dla psychicznie chorych, ale nijak nie da się w niej wyczuć jakiejkolwiek depresji - czeskość, czeskość po stokroć! (i łowienie ryb).

z kolei kocia kołyska to klasyka, którą znać trzeba, więc postanowiłam nadrobić braki. i... zostałam zaskoczona. nigdy wcześniej nie wnikałam w fabułę i czytałam z poziomu spoiler-free - i stąd te zaskoczenia, powieść zaczyna się zupełnie zwyczajnie, aż tu nagle, krótkimi, perfekcyjnymi rozdziałami najpierw staje się fantastyką lekko naukową, żeby później rozpętać totalny kataklizm. czytało się świetnie, rozdziałowe poszatkowanie wcale nie przeszkadzało - a wręcz pomagało w nadaniu tempa historii. niemniej - czuję pewien niedosyt i mam wrażenie, że mogło się w tej książce znaleźć jeszcze dużo więcej tego, co gdzieś ledwie muśnięte, zasygnalizowane lub opisane bardzo oszczędnie... ale może właśnie dlatego książka uznawana jest za tak dobrą i ważną, a gdyby cokolwiek do niej dopisać, kompozycja i świetność rozsypałyby się w drobny mak.

gwiezdny pył to kolejne nadrabianie gaimana. tym razem jest pełnowymiarowa baśń, zresztą - bardzo magiczna i piękna, i... bardzo gaimanowska. czyta się lekko i z uśmiechem (czego nie da się powiedzieć o niektórych innych gaimanowskich...), więc polecam na jesienną pochmurność. i eksploruję autora dalej.

na jesienność chciałam sobie zaserwować małą pigułkę z aghaty christie, ale niestety tajemnica lorda listerdale'a  nie była dobrym wyborem. okazało się, że jest to zbiór opowiadań, mniej lub bardziej kryminalno-miłosnych historyjek, jakby szkiców do większych dzieł lub wprawek, w których łatwo doszukać się podobnych pomysłów i motywów. czytanie owszem - jak to u christie - szybkie i bezbolesne, ale tym razem potrzebowałam tej staroświeckiej angielskości z krwi i kości, intrygi i charakterów, a dostałam jedynie ołówkowe szkice. (no dobrze, słowo londyn pojawia się tam parę razy i to już wystarcza, żeby mnie ucieszyć, ale niedosyt jest. bardzo dużo niedosytu. w zasadzie sam niedosyt.)

trafny wybór - uwaga, książka zawiera przemoc, narkotyki, depresję, dużo przekleństw, małomiasteczkowość, seks, samookaleczanie, śmierć, hipokryzję, oszczerstwa, zdrady i ogólną beznadzieję. ponadto - świetne charakterystyki postaci, przepiękne posplatanie wątków i to, że wciąga. co prawda sama fabuła nie porwała mnie jakoś bardzo, a niektóre rzeczy wręcz przewidziałam zanim się wydarzyły, to jednak bardzo podobał mi się kunszt żonglerki wszystkimi bohaterami - a jest ich naprawdę dużo i są zdecydowanie trudniejsi do polubienia niż ci znani ze świata magii. niemniej - nie czytajcie tej książki w taką jesienną szarą deszczowość, bo można stracić chęć, ochotę i siłę na cokolwiek.

po tych wszystkich ponurościach postanowiłam przeczytać coś, co będzie pogodne i przyjemne. w ramach postanowienia nadrabiamy klasykę wzięłam się za małe kobietki. i... zalała mnie fala słodyczy, niewinności i dydaktyzmu, i pomyślałam, że bez gorzkiej herbaty i innej książki do przegryzania w międzyczasie nie dam rady. i że jestem już zdecydowanie za stara na takie lektury, ale... potem szło już całkiem nieźle i udało mi się skończyć przed zasłodzeniem całkowitym. niemniej - jako książka przyjemna i pogodna w szaroburość za oknem sprawdziło się w sam raz.

w ramach małej odskoczni w jedno popołudnie połknęłam też dlaczego?... i dowiedziałam się przy tej okazji kilku całkiem interesujących faktów. niektóre pytania były naprawdę dziwaczne i wydawało się, że autor zadaje je tylko po to, żeby pochwalić się jeszcze dziwniejszą odpowiedzią. niektóre rzeczywiście były ciekawe, niektóre oczywiste, a niektóre całkowicie z gatunku wiedzy bezużytecznej. jeśli więc lubicie wiedzę bezużyteczną lub czasopisma jak focus, to książka będzie ok, w innym przypadku - można sobie darować.

ostatnio tak bardzo siedzę w czasoprzestrzennych podróżach, że postanowiłam poczytać sobie trochę o tym z tej zupełnie naukowej strony, jak to jest naprawdę... krótka historia czasu miała być tym, co taki zupełny (i mocno humanistyczny) laik jak len zrozumie.
...i szczerze się przyznaję, że nawet to naprawdę jest dla mnie magią absolutnie czarną (niczym czarne dziury), fantastyką taką samą, jak wszystkie teorie przedstawiane w książkach, filmach i serialach. usiłowałam zrozumieć rozszerzanie się wszechświata, kwarki, białe karły, teorię strun, antygrawitację, początki i końce kosmosu, i określenie dziesięciu, a nie jedynie czterech wymiarów. mam wrażenie, że trochę mi się rozjaśniło w głowie, a jednocześnie zaplątało jeszcze bardziej - najwidoczniej mój umysł jest zupełnie odporny na fizykę i jej wszystkie kwantowe i astronomiczne odmiany. i nawet, jeśli teraz już mniej więcej wiem, jak to jest z tym czasem i przestrzenią, to nie jestem tego w stanie objąć swoim pojmowaniem, wszystko to brzmi dla mnie jak kolejna z opowiadanych fikcyjnych fabuł i historii. bajka o czasie. i gdybyście poprosili mnie o jakiekolwiek streszczenie tego, co wyczytałam i czym jest czas i przestrzeń, to mogłabym jedynie powtórzyć za doktorem - big ball of wibbily wobbly timey wimey stuff. i tyle.

mama muminków to wielka księga, pięknie wydana, z masą zdjęć, rysunków, reprintów listów i tym podobnych. opowiada o tove, która - wbrew pozorom - była przede wszystkim malarką, a pisarką została zupełnie przy okazji, co się później na niej zemściło - w pewnym momencie miała już zdecydowanie dość muminków, które zmieniły ją w autorkę dla dzieci. można poczytać o zmaganiach w malarskich akademiach, o stosunkach rodzinnych, marzeniach o własnej wyspie, muminkowych genezach, lepszych i gorszych czasach, a także o wszelkich miłościach tove. można powiedzieć, że to dzieło dość monumentalne, więc na czytanie trzeba poświęcić trochę czasu i uwagi, a i tak najlepiej dozować sobie ten tekst co jakiś czas. dla mnie - zafascynowanej światem stworzonym przez tove, ale także jej ilustracjami z alicji w krainie czarów czy hobbita była to bardzo interesująca lektura, a tove okazała się jeszcze bardziej taka, za jaką ją miałam ;) jeśli chcecie pogłębić swoją wiedzę o muminkach lub ich mamie - polecam.

ad 2
myśliwiecka trafiła do naszego samochodowego odtwarzacza podczas podróży po nigdziebądź i... już tam została :) i zastanawiamy się, jak to się stało, że trafiła tam tak późno. muzycznie świetna, tekstowo - bardzo andrusowo, wokalnie... cóż, również andrusowo :) piosenkę o zakładaniu chórów m. podśpiewuje już niemalże podświadomie, a to, że gołąbki same się poduszą śpiewamy obydwoje :)

ad 3
z jedenastym doctorem miałam na początku problem, ale już się przyzwyczaiłam i serialowość idzie dalej, szczególnie, że w tych seriach zdjęcia są absolutnie przepiękne, kompozycje kadrów mile łaskoczą moje najgłębsze poczucie estetyki... ale to jednak nie dziesiąty doktor...
...niemniej - żeby za bardzo się z tennantem nie rozstawać, zaczęliśmy oglądać broadchurch. oczywiście pan wspominany występuje tu w roli bardzo innej, ale też jest pięknie. powolna, nieco zamglona narracja świetnie oddaje klimat sennego nadmorskiego miasteczka, kadry i gra światłem również są przepiękne i pomimo niezbyt przyjemnego tematu ogląda mi się to bardzo przyjemnie.
m. też się wkręcił i oglądamy razem :)

ad 4
jakby kiedyś rzuciło wam się w oczy żyrardowskie uderzenie (nazwa powstała ot tak, może trochę przez prasę, proszę nie ciskać gromów, nikt konkretny nie jest za nią odpowiedzialny ;) - to wiedzcie, że zawsze polecam. dzieciaki (mocno nastoletnie) bardzo się już wyrobiły, pracują ciężko, perkusyjnie wymiatają rewelacyjnie. a poza tym, to są fajni ;)

a szalone dni muzyki jak zawsze zmuszają do chwilowego zamieszkania (i zamieszania) w operze, ale to są bardzo przyjemne dni. uwielbiam ten klimat, ten rozgardiasz, to, że można biegać z koncertową rozpiską i posłuchać tyle dobrej muzyki przez dwa dni, że wystarczy przynajmniej na połowę burej i deszczowej jesieni.

tradycyjnie jeszcze zapowiedź: 10 października, czwartek, studio s1 polskiego radia, godzina 18. sinfonia iuventus gra koncert fortepianowy griega i obrazki z wystawy. będzie fajnie :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz