czwartek, 9 października 2014

ehej.

znów się plączę z niepisaniowości, od trzech tygodni nie mogę znaleźć słów, żeby opowiedzieć choć trochę o tym, jak bardzo jest inaczej, jak zdziwniej i zdziwniej. i nie wiem, jak określić ten dziwny rodzaj niepokoju, który czuje się przy przechodzeniu przez przejazd kolejowy, a w oddali widać niewyraźne światła, albo gdy autobus stoi w korku, a ważność biletu kończy się za dwie minuty.

poranki znów zachodzą mgłą, tej jesieni przywłaszczam sobie te dobre godziny, gdy wszyscy, co musieli, uciekli już do pracy, a cała reszta jeszcze dojada leniwe śniadania lub dopiero wygrzebuje się z ciepłych łóżek. popycham przed sobą dziecia na kółkach, a sama uzbrojona w czekoladę, banany i jabłka snuję się - nogami i myślami - po najdalszych pustawych ulicach, które już i tak znam na pamięć. w czasie naszego przymusowego wygnania obchodziłam w kółko teren wojskowych, przystawałam pomiędzy czołgami, zastanawiałam się, dokąd ciągnie się okalający wszystko mur i wsłuchiwałam się w głuche strzały z lasu. i jakoś szło iść.
teraz, po powrocie, znów zaliczamy okrążenia jeziora, jesienne słońce sprawia wrażenie zmęczonego, powtarzalność, powtarzalność, powtarzalność, z nowości jedynie alergia na orzechy. dni sączą się jakoś bardzo powoli, szczególnie, że przerażają mnie prognozy na przyszłość, przerażają perspektywy - w przypadku m. dziwne, wielkie i nowe, w przypadku moim - absolutnie żadne, przeraża też trochę każda chwila, która jest jedną wielką niewiadomą.

możecie się teraz do nas wpraszać, możecie zabrać ze sobą obiad.


niedziela, 5 października 2014

książki na sierpień i wrzesień

sierpień
nowy wspaniały świat aldous huxley
pani dalloway virginia woolf
wiele demonów jerzy pilch
drwal michał witkowski

wrzesień
zima lwów


pierre’ choderlos de laclos




środa, 10 września 2014

ustąp malankolija

i już, zaczęło się, te dziwne wieczory z chłodem i lekkim zrezygnowaniem. w tym roku nagle tak inne, i bardziej samotne, i jednocześnie niesamotne zupełnie, choćbym nie wiem, jak bardzo chciała uciec. hymn wieczorów miejskich zmienił się w leniwą, do bólu powtarzalną kołysankę okolic podmiejskich, a mgły w bezsenne noce są jakąś dziwną egzotyką, która nadal nie może mi się jakoś spójnie połączyć z resztą jesiennej układanki.
i wciąż jakoś nie potrafię w pełni przestawić się na nowy tryb, uwierzyć, że teraz już zawsze wszystko będzie inaczej.

piątek, 15 sierpnia 2014

nowy wspaniały świat

jeszcze nie zdążyłam się dobrze umościć w tym naszym nowym potrójnym byciu, jeszcze nadal zaskakuje mnie okołodzieciowa codzienność, a już nasza dobra znajoma, huncwotka fotruna znów ma nowe prezenty. not according to the book oczywiście, jak zawsze.

ojciec żywiciel (i to dosłownie, za mój zasiłek mogę wyżywić chyba jeno dziecia piersią własną) dawno temu, sam jeszcze dziecięciem będąc, mieszkał jedną przecznicę od grobu nieznanego żołnierza, a na trasie z pałacu prezydenckiego. poskutkowało to miłością wielką do żołnierzy zmieniających wartę co godzinę, a o dwunastej w południe - dodatkowo uroczyście. dziecko się napatrzyło, po domu maszerowało stukając w wyimaginowany werbel i pełniło godzinne warty przy piaskownicy. a skutki tej pasji odezwały się właśnie teraz. [morał: uważajcie, do czego miłość deklarują wasze dzieci, bo to się może różnie skończyć]

dzisiaj, jako mężczyzna już zupełnie dorosły, z dwoma skończonymi fakultetami i nieprzeliczoną masą miejsc pracy, nasz ojciec żywiciel stwierdza, że jednak chce być żołnierzem (a to, że piszę o tym właśnie 15 sierpnia, to jest naprawdę czysty przypadek). dwa lata obchodzi i obwąchuje dokładnie temat, w końcu kilka dni temu wszystko staje się jasne - zdał egzaminy do szkoły podoficerskiej. komendy, koszary, mundury i tym podobne teraz już tylko w głowie, a nie dzienniki lekcyjne czy trasy z orkiestrą, w której biurze zresztą leży już złożone wymówienie.

ojciec żywiciel staje się żołnierzem, le tymczasem - żywicielką, i to dość marną chyba. ojciec idzie w kamasze, na pięć tygodni zaszywa się w dalekich koszarach i nosa stamtąd wytknąć nie może, a porozmawiać przez telefon tylko w niedzielę. i to z kabiny w ubikacji.
jak te pięć tygodni minie, a ja zwariuję doszczętnie z wściekłym dzieciem, zestresowanym kotem, niezapłaconymi rachunkami i całą masą innych atrakcji, ojciec wróci, choć tylko po części - może uda mu się wpadać w weekendy, może czasem na wieczór, żeby o 4 nad ranem znów uciekać i meldować się na pobudkę w jednostce, jakby nic innego nie robił, tylko tam spał. i tak mniej więcej do marca. kwietnia...?
w maju podobno mam wrócić do pracy, jednak moja wyobraźnia w ogóle nie potrafi przebrnąć psychicznej bariery najbliższych tygodni, o przyszłym roku w ogóle można zapomnieć.

a co potem? jeśli nie spełni się żaden z setki moich katastroficznych snów i coraz bardziej absurdalnych lęków, to za rok o tej samej porze, podczas telewizyjnej transmisji wojskowej defilady zobaczycie ojca żywiciela na własne oczy, jak będzie stał w pierwszym rzędzie orkiestry, z werblem, takim ubranym w czerwone chorągiewki. właśnie tam. serio serio.

trzymajcie za nas kciuki, znów.

niedziela, 3 sierpnia 2014

książki na maj, czerwiec i lipiec

ku pamięci i podsumowaniom :) [i dodatkowo - w tym zestawieniu nie ma żadnej słabej książki!]

maj
sekrety ewolucji, kochania i swawolenia
seks na wysokich obcasach alicja długołęcka, paulina reiter
każdy szczyt ma swój czubaszek artur andrus, maria czubaszek
położna. 3550 cudów narodzin jeanette kalyta
bzyk. pasjonujące zespolenie nauki i seksu mary roach
stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął jonas jonasson

czerwiec
brzoskwinie dla księdza proboszcza joanne harris
sztywniak. osobliwe życie nieboszczyków mary roach

lipiec
big mac serhij żadan
wielki gatsby francis scott fitzgerald
wanna z kolumnadą filip springer
barbarzyńca w ogrodzie zbigniew herbert
blog osławiony między niewiastami artur andrus
brzechwa nie dla dzieci mariusz urbanek
interświat neil gaiman

sobota, 14 czerwca 2014

le mamą (jakże pięknie z francuska to brzmi)

dzień dobry, jestem, żyję i w końcu przestałam mieć timelordowskie dwa serca i dwa różne DNA. martycja vel tusiek przyszła na świat już prawie cztery tygodnie temu i jutro przestanie być noworodkiem, a zacznie być niemowlakiem, zatem i ja zdecydowałam się chociaż lekko wynurzyć z tej głębokiej wody, na którą wszyscy zostaliśmy wrzuceni we wciąż nieustającym zdziwieniu.

napisałabym, że życie z małym człowiekiem z wielką głową to kosmos, ale jest przecież wręcz przeciwnie - to jest jeden wielki chaos. a jeśli kiedykolwiek mieliście zdefiniowane pojęcie swojego życiowego chaosu, to dzieć na pewno przewróci je dokumentnie, do góry nogami i jeszcze na lewą stronę.

żeby tak jednak od razu rzucić wyznaniem - cały ten instynkt macierzyński to w moim przypadku chyba tylko jakiś chwyt marketingowy. nie poczułam tej wielkiej fali miłości i czułości, nie wiem instynktownie, czego dziecku trzeba i jej płacz za każdym razem brzmi mi zupełnie tak samo. i nie spadło na mnie to cudowne olśnienie, które pozwala rodzicom rozróżniać, o co tym razem chodzi. gdy wylądowała na moim brzuchu drąc się wniebogłosy, towarzyszyło mi głównie zaintrygowanie (a, a więc tak wygląda noworodek) oraz przeświadczenie definitywnego przestawienia jakiejś życiowej zwrotnicy (ok, to teraz najbliższe dwadzieścia lat mam z głowy).
nie potrafię się jakoś przemóc, żeby do małej tiutać i tititać, jak to masowo robią jej dziadkowie, a w repertuarze śpiewanek mamy raz dwa trzy, nosowską, kayah, grechutę, starszych panów i tym podobne (m. za to stosuje pieśni legionowe).

...chociaż może jeszcze będzie ze mnie coś na kształt dobrej matki - o ile drugiej nocy w szpitalu płakałam ze swojego potwornego bólu i tego, że spałam w sumie może około 40 minut, o tyle teraz nocami płaczę dlatego, że tuśkę boli brzuszek, a ja po zastosowaniu wszystkich możliwych sposobów nie mogę zrobić dla niej nic więcej. i pal licho to, że nie śpię, a przez ostatni miesiąc nie było momentu, w którym spałabym ciągiem chociaż dwie godziny. jak widać - jakoś da się z tym żyć.

a tak w ogóle, to kot jest dziko zazdrosny, m. pracuje od rana do nocy, a ja usiłuję jakoś sobie radzić w tym całym rozgardiaszu i nie zwariować. i moje aktualne funkcjonowanie nie ma nic, ale to naprawdę nic wspólnego z wcześniejszym życiem. jest zupełnie, zupełnie inaczej i absolutnie nie dałoby się tego wcześniej wyobrazić.

i na koniec radość: młoda ma w repertuarze dźwięków cztery sylaby - le, łe, ge i gie. le było najpierwsze ;)

niedziela, 4 maja 2014

strawa na kwiecień

książki
- czytadła. gawędy o lekturach agnieszka osiecka
- w paryżu dzieci nie grymaszą pamela druckerman
- pierwsza miłość i inne opowiadania paweł huelle
- mundra sylwia szwed
- inferno dan brown

tym razem też tylko książki. nawet, jakbym bardzo chciała, to nie dam rady ukryć sama przed sobą, że jestem na etapie totalnego - zarówno fizycznego, jak i psychiczno-intelektualnego wyprania. źle jest się poruszać jakkolwiek, źle jest pozostawać w dowolnej pozycji - każda równie niewygodna, źle jest cokolwiek robić i źle jest nie robić nic. najchętniej spałabym cały dzień, gdybym tylko mogła, no i gdyby ciało (a raczej dwa) co chwila nie dawało znać, że czas coś zmienić, bo już jest niedobrze (choć przed momentem było idealnie).
całe szczęście kilka półek książek wciśniętych w kind-le  jest bardzo wygodnych w obsłudze, waży mniej niż szklanka wody, jest dosyć poręczne (więc można je sobie układać gdzie się tylko da), no i świeci w ciemności, co czasem naprawdę jest wybawieniem, gdy nie może się spać o czwartej nad ranem. albo nie daje się rady doczołgać/dosięgnąć do lampki ;)

muzycznych objawień brak, bo i specjalnie się nimi nie interesowałam, w tle wciąż płynie sobie całościowa playlista ze wszystkiego, co w zasobach komputera, więc jest tego naprawdę dużo. serialowo wykańczam sherlocka wraz z tvp, które totalnie dało ciała przez zlikwidowanie wyświetlających się dedukcyjnych literek, przez co odpadło 3/4 wszelakich smaczków i zabawy - szczególnie w trzeciej serii. ale popatrzeć na benedicta i martina zawsze jest dobrze ;)

i jeszcze - właśnie mija rok, odkąd zaczęłam wszelaką strawę zapisywać. podsumowałam tylko książki i okazało się, że przeczytałam ich 88 - a myślałam, że ledwie dociągnę do 52, w ramach założenia jedna książka - jeden tydzień. okazało się, że jednak więcej, więc może już teraz poprawiłam sobie średnią na przyszły rok - bo podejrzewam, że zarówno strawa majowa, czerwcowa, jak i wiele kolejnych mogą być bardzo ubogie...

a co do samych lektur z kwietnia:

czytadła... to jest mniej więcej to, co tu właśnie robię ;) osiecka w krótkich felietonach pisze recenzje - ale i zupełnie luźne przemyślenia - na temat przeczytanych książek. i jej dobór lektur jest (jak i mój ;) dość przypadkowy - zarówno poezja, jak i powieści, totalne czytadła - harlekiny czy też poradnik o kotach... czyta się miło i szybko, no i można się do przeczytania jakiejś lektury zainspirować.

do pawła huelle przymierzałam się już od czasów polonu, no i - wstyd się przyznać - do tej pory mi się nie udało... tzn. w końcu się udało, dzięki dostarczeniu przez kindlen pierwszej miłości..., niemniej wciąż mam ochotę (i wyrzuty sumienia) na jakąś dłuższą formę. opowiadania czytałam z tym odprężającym uczuciem, że nie muszę się denerwować stylem autora ani czekać w napięciu na różnego rodzaju płycizny, bo język tam dobry i piękny. z drugiej strony jednak zaczęłam się irytować tym, że już tak dawno nie byłam w gdańsku i że to byłoby jedyne odpowiednie miejsce do czytania tej książki ;) wrażenia ogólnie pozytywne, chociaż wielbicielką chyba nie zostanę.

inferno przyplątało się też w zasadzie dosyć przypadkowo, jako 'książka na jedno popołudnie'. i jest w nim dokładnie to, czego się można po brownie spodziewać i co znajduje się w jego przepisie na idealną powieść sensacyjną. jest langdon, któremu jak zawsze towarzyszy kobieta, jest (dość naciągane) rozwiązywanie zagadek - tym razem opartych na boskiej komedii dantego, jest uciekanie przez pół książki przed ludźmi, którzy chcą zabić biednego historyka, jest cała zgraja 'tych złych' zrzeszonych w dziwnej organizacji, no i oczywiście jest zagrożenie dla świata i ludzkości. cóż napisać więcej - podobnie jak wszystkie poprzednie produkcje dana browna literaturą wybitną toto nie jest (i raczej nigdy nie miało ambicji być), ale tak na jedno popołudnie, do pociągu czy poczekalni - jak najbardziej ;) a do kasowego zekranizowania - tym bardziej.

z kolei w paryżu dzieci nie grymaszą oraz mundra to książki okołodzieciowe, co znaczy, że prawdopodobnie mam teraz ich niezbyt neutralny odbiór, no i w sumie polecam obydwie tym, którzy choć trochę są okołodzieciowo zainteresowani. może jeszcze mundra się obroni u tych niedzieciowych, ale wydaje mi się, że też lepiej czytać tę książkę z choć lekką znajomością kontekstu ;)
mundra to zapis dziesięciu rozmów z położnymi - bardzo różnymi, od takich starej daty, które kształciły się jeszcze przed wojną, przez te w pełni zanurzone w poprzednim ustroju, do tych zupełnie współczesnych młodych, także takich, które zdobywały praktykę za granicą - i to zarówno w postępowej skandynawii, jak i wśród afrykańskich plemion. to są, proszę państwa, dobre rozmowy, wciągające i rozpracowujące pracę położnej od kuchni - i ma się wrażenie, że za każdym razem jest mowa o nieco innym zawodzie. z racji tematyki - wiadomo, że to wszystko jest maksymalnie kobiece, ale jednocześnie też po prostu bardzo ludzkie. i z czystym sumieniem polecam.
tymczasem w paryżu... jest książką z kategorii poradnikowo-popularnych, chociaż zdecydowanie nie jest typowym poradnikiem - raczej socjologiczno-psychologiczną obserwacją dwóch różnych modeli wychowania, amerykańskiego i francuskiego. czyta się bardzo przyjemnie, nie ma tego wkurzającego poradnikowego pitu-pitu, a ci, którzy mają jakiś interes w zapoznawaniu się z różnymi sposobami hodowania dzieci ;) znajdą tu sporo ciekawych wskazówek. i sporo do przemyślenia :)

i tymże akcentem kończę i szczerze się przyznaję, że nie wiem, kiedy odezwę się znów. wszystko to zależy teraz od pewnej młodej panny, która jak na razie jest jeszcze jedną wielką zagadką - a jak w końcu zechce nam się objawić, to będziemy próbować jakoś połączyć nasze totalnie odmienne zapatrywania na życie ;) zatem - po raz kolejny - trzymajcie kciuki ;)

wtorek, 22 kwietnia 2014

majajaj

wiosna, mili państwo, i nikt już nie powie, że nie. znów jakaś gorączkowość w głowie i zastanawianie się, gdzie u licha schowałam bachowskie nuty? znów wiercipęctwo, znów mnie nosi i chętnie wybyłabym gdzieś w zieleń i alternatywny czas.
tymczasem zajęta jestem czekaniem. dreptaniem w kółko, zmienianiem pozycji co pół godziny, panikowaniem co trzy-cztery, niespodziewanymi drzemkami (aż kot przychodzi i sprawdza czy oddycham) i martwieniem się na zapas. z jednej strony mam tego już serdecznie dość, z drugiej - na myśl o tym, co potem, dostaję ogólnego paraliżu i w ogóle chcę się natychmiast przesiąść do jakiegoś innego pociągu jadącego w zupełnie inną stronę.
wyobraźnię mam aż za bogatą, na istniejącą rzeczywistość nadpisuję sobie tę przyszłą - nową i siedząc gdzieś pomiędzy dostaję absolutnego splątania. i - jak zawsze - curiouser and curiouser.

czwartek, 3 kwietnia 2014

24 smutki - aktualizacja

co do prezentów od pani fortuny, to właśnie okazało się, że moja dłuuuga anemia wcale nie jest typową anemią z niedoborów tego czy tamtego. w związku z czym regularnie pozbywam się kolejnych fiolek krwi, żeby ktoś mądry gdzieś na drugim końcu polski zadecydował o dalszym ciągu mojego życia i stwierdził: a) taka pani uroda lub b) jest pani chora na to i tamto, przez co pani krew jest, jaka jest.
i żeby wymyślił mi ciąg dalszy tego wątku w moim osobistym scenariuszu, bo akurat tutaj ja absolutnie nie mam żadnego pomysłu.


strawa na marzec

tak się ociągam straszliwie z tym marcowym podsumowaniem, bo w zasadzie nie ma czego podsumowywać... przeczytałam tylko dwie książki - w tym tę drugą właśnie wykańczam, muzycznie znów wszystko i nic, serialowo po raz kolejny sherlock - tym razem sponsorowany przez tvp. niemniej - podsumowanie musi być, a po kwietniowym będę mogła zrobić strawę statystyczno-zbiorczą z całego roku :)

zatem:

książki
- książka twarzy marek bieńczyk
- znaki szczególne paulina wilk

książkę twarzy powoli kończę, bo wcale nie jest to lektura łatwa (choć nikt nie mówi, że nieprzyjemna). eseje, szkice, wszystko napisane takim językiem, do jakiego zwichrowani po polonie są przyzwyczajeni, ale innym może być trudniej (nie wiem, pomimo ogólnego, postępującego głupienia, jednak niektóre rzeczy z polonu wciąż we mnie tkwią i się czasem odzywają, i nie wiem, czy wdrukowały się już na zawsze, czy po prostu jeszcze są za mocno zakorzenione i potrzeba jeszcze chwili, żeby wyleciały mi z głowy).
niektóre z tekstów są lepsze, inne gorsze, niektóre bardzo przypominają wykłady z teorii literatury (łohoho), inne są po prostu swobodnymi refleksjo-wspomnieniami. trudno jest mi jednoznacznie ocenić całość - esej o podróży absurdalnej jest idealnie z mojego świata, ale były też takie, z którymi wytrzymywałam do końca jedynie dla przyzwoitości. książka na pewno dobra (wszak nike nie przyznają byle czemu), ale chyba nie dla wszystkich, bo jednak wymaga porcji zmagań z tekstem (a nie zawsze ma się na to ochotę).

tymczasem.. znaki szczególne, które są premierą-dopiero-co... książka, na którą jestem zła, że zmarnowała mi czas ;) teraz jej wszędzie pełno, ukazują się wywiady z panią wilk i recenzje, w większości pozytywne - że to taki manifest pokolenia trzydziestolatków, że wreszcie ktoś napisał o przełomie z innej perspektywy, że w końcu odezwało się to pokolenie, które dorastało w czasie największych przemian i tak dalej. absolutnie nie rozumiem tych wszystkich ochów i achów.
wspomnienia owszem, są, ale jakichkolwiek wniosków i konkluzji brak. w tej książce NIC NIE MA. wszelakie refleksje są oczywistościami. styl jest zupełnie zwykły i nijaki. treść - każdy z nas, tzn. naszego pokolenia okołotrzydziestolatków mógłby usiąść i opowiedzieć dokładnie to samo. naprawdę - może się nie znam, nie doceniam, nie widzę oczywistych walorów, ale - jestem na tę książkę wkurzona, bo zamiast niej mogłam przeczytać coś zupełnie innego. i byłoby mi przyjemniej, i może nie musiałabym przewracać kartek z nadzieją, że ale teraz to już musi się coś wydarzyć / muszą się trafić jakieś wnioski, refleksje, sens, COKOLWIEK. no brr. niepolecam.

oprócz tego wszystkiego, to byłam na dorocznym koncercie m. i dzieci, czyli żyrardowskiego uderzenia - oni się naprawdę rozkręcają i zobaczycie, jeszcze będzie o nich głośno :) 1 czerwca grają na koncertach dla dzieci w filharmonii narodowej, oczywiście nieustająco zapraszam.
byłam też na kolejnym spektaklu/seansie z serii national theatre live, tym razem na koriolanie. serię wyświetla kino atlantic, niedawno dołączyła też sieć multikino. naprawdę bardzo, bardzo mocno polecam, bo spektakle są świetne, często to jedyna okazja, żeby w ogóle móc je zobaczyć (i nadal nie wierzę, że frankenstein z benedictem nie jest wydany na dvd. to było wy-bi-tne!).
oraz - mogę wam opowiedzieć wszystko o nowej generacji pieluch wielorazowych. przynajmniej teoretycznie ;)

środa, 26 marca 2014

zwolnienie

nagle w pełni dotarł do mnie sens słowa 'zwolnienie'.
zwolniłam, bardzo. zupełna zmiana rzeczy-do-przejmowania-się działa, jakby ktoś nagle wcisnął f5 dla myśli i snów. wszystko inaczej układa się w głowie, świat trochę się skurczył, a jednocześnie pokazał dużo nowego i nieznanego. czuję wewnętrzne zmiany i wiosenne przepoczwarzenia, dlatego wcale nie martwią mnie dni, kiedy w ogóle nie mam ochoty wychodzić z domu i cały dzień spędzam snując się między kanapą a kuchnią (skąd biorą się bułki, masło, herbata, biszkopty i kisiel). czasem przychodzi do mnie kot i do końca wyczerpuje rezerwy jakichkolwiek interakcji - wtedy już nawet nie odbieram telefonów. i to wszystko dzieje się bardzo powoli, a ja wciąż zwalniam do tego idealnego tempa.
jeszcze tylko niecałe dwa miesiące w trybie time lord, więc proszę, trzymajcie za nas kciuki.


środa, 19 marca 2014

24 smutki

mam wrażenie, że po deklaracji, że będę przyjmować od losu wszystko, cokolwiek się wydarzy, fortuna i inne zwierzchności postanowiły przetestować moje granice.
i tak, gdy moja babcia z pękniętym żebrem usiłuje wyleczyć się z zapalenia płuc (a po drodze przytrafia jej się skuteczne uwięzienie w windzie, w trakcie przeżywania powyższych), babcię m. pogotowie zabiera wprost z przystanku autobusowego, z którego już nie daje rady przejść na drugą stronę ulicy do domu. kilkanaście godzin później, w nocy, w ciągu ośmiu godzin osobiście udaje mi się zaliczyć ostre dyżury  w trzech szpitalach i totalnie zobojętnieć na narzekania pielęgniarek, że już naprawdę nie mają gdzie mi się wkłuć. w tym samym tygodniu na nocną izbę przyjęć trafia też tata, a za kilka następnych dni z samochodu rodziców pozostaje gustowna kupka złomu w kolorze czerwonym.
postanowiłam jednak, że wcale nie będę się bała odbierać telefonu, bo przecież to się musi kiedyś skończyć.

z drobiazgu leśnego przeistaczam się w pełnoetatowe bóstwo domowe. sprzątam, piorę, gotuję i prasuję, snuję się z pokoju do pokoju i wypijam morze herbaty. wydawałoby się, że prowadzę idealne życie bez zdarzeń, ale każdy kolejny dzień starannie temu zaprzecza. i wciąż wyczekuję tego momentu, kiedy już naprawdę nie będzie działo się nic (jak w jedynej książce, którą do tej pory udało mi się przeczytać w tym miesiącu. ale o tym innym razem).

poniedziałek, 3 marca 2014

strawa na luty

1. książki
- rublowka walerij paniuszkin
- nie ma ekspresów przy żółtych drogach andrzej stasiuk
- zatańcz ze mną ostatni walc zelda fitzgerald
- recepta na miłość  barbara o'neal

2. muzyka
koncert na dwa fortepiany i orkiestrę d-moll francis poulenc

w lutym zupełnie mniej, ale i luty sam z siebie nieco krótszy, a i len trochę nie w formie (z ciśnieniem 88/47 i liczbą czerwonych krwinek, przy jakiej normalny człowiek wolałby się czołgać niż chodzić).
[a w którejś z reklam cudownych pastylek pojawia się stwierdzenie, że są dla osób o anemicznym wyglądzie. za każdym razem zastanawiamy się z m., czy się kwalifikuję - bo powinnam - i czym w takim razie różnię się od reszty społeczeństwa]
i jeszcze to, że luty to jeden z tych trzech najbardziej nieulubionych, w dodatku srogi, choć w tym roku w wyjątkowo łagodny sposób.

ad 1
na początek dwie bardzo dobre rzeczy, które szczęśliwie wpadły mi w ręce - rublowka i nie ma ekspresów przy żółtych drogach. na artykuł o rublowce (książce) trafiłam jakiś czas temu bodajże w wysokich obcasach i bardzo zachciało mi się przeczytać całość. i to był dobry pomysł :)
rublowka jest reportażem o rublowce właśnie, czyli najbogatszej dzielnicy moskwy. o tych wszystkich niesamowitych domach i ich wyposażeniu, o sklepach i knajpach, o dzikim bogactwie, które aż trudno sobie wyobrazić, o panujących tam zwyczajach i rytuałach, o ludziach, ale przede wszystkim o tym, na czym polega dziwna gra funkcjonowania w tamtejszej rzeczywistości. jak wiadomo, rosja to (odmienny) stan umysłu, ale rublowka to dla mnie już tak niesamowita egzotyka i kosmos, że czytałam totalnie wciągnięta i zafascynowana, jak najlepszą powieść. najmniej ciekawa okazała się część końcowa, gdzie bardzo szczegółowo tłumaczone są reguły rublowskiej gry, a co za tym idzie - jest bardzo dużo polityki, która już tak nie zachwyca. niemniej - polecam :)

i stasiuk, czyli najlepsze, co mi się w lutym trafiło :) stasiuka ogólnie lubię bardzo, oczywiście zdarzały mu się rzeczy lepsze i gorsze, ale należę do tych czytaczy, które zdecydowaną większość uważają za dobre. a nie ma ekspresów... jest bardzo dobra. zbiór felietonów mocno stasiukowych, wcześniej publikowanych w różnych dziwnych miejscach, teraz zebranych w książce. felietony są zarówno podróżnicze (z dalekich krajów), jak i domowe-beskidzkie oraz takie, które dotyczą polski i polskiej mentalności w ogóle. i te ostatnie podobają mi się najbardziej, a rozdział marzec o przeżywaniu początków wiosny w naszej strefie klimatycznej powinien być gdzieś odgórnie nakazaną lekturą obowiązkową :] bardzo leży mi spokojny stasiukowy styl, wielbię jego konstrukcje zdań, słownictwo i sposób postrzegania świata, a w ekspresach... to wszystko świetnie wychodzi, pozbawione konieczności trzymania się fabuły i tych wszystkich technicznych problemów, które trzeba brać pod uwagę przy budowaniu długich narracji. tu jest po kawałku, dobrze, a przy okazji bardo ciekawie. tak tak tak. 

zelda... sama w sobie była postacią niemalże legendarną, a zatańcz ze mną... jest jej jedyną wydaną książką (chociaż podejrzewa się, że niektóre teksty scotta pisała razem z nim). wokół tej zdecydowanie autobiograficznej powieści krąży kilka ciekawych historyjek (nie wspominając nawet o historyjkach krążących o samej zeldzie) i ostatnio na temat tej książki popełniłam nawet jakiś mały tekst, ale nie mam pojęcia, gdzie i czy w ogóle się pokaże. w razie czego - wkleję tu link, a o samej książce mogę napisać tyle, że jest fascynująco zła ;) tzn. trochę kuleje pod względem formy, ale styl - nawet, jeśli weźmiemy poprawkę na czas powstania (lata '30) i panujące wtedy tendencje - jest zabójczy. trochę chichotałam, miałam nieco dzikiej radości, ale na dłuższą metę to jednak męczy. próbka: brązowe kulki na smętnych krzakach mirtu na końcu ogrodu wybuchły lawendowymi muślinowymi kwiatami. na japońskich śliwkach na dachu kurnika pojawiły się ciężkie sakiewki lata.
...i tak dalej, trololo ;) w charakterze dokumentu epoki - jak najbardziej, przy wgłębianiu się w zawiłości psychiki i osobowości zeldy - proszę bardzo, jako książka do przyjemnego poczytania - cóż, co kto lubi...

a na koniec czytadło, o które nawet sama bym się nie podejrzewała ;) len co jakiś czas startuje w konkursach gastronautów i co jakiś czas coś tam skutecznie wygrywa (najbardziej podobają mi się bony do restauracji ^^). tym razem konkurs był książkowy, do wygrania były różne świetne książki kucharskie i im podobne oraz czytadła. len oczywiście trafiła na czytadło o wdzięcznym tytule recepta na miłość. a jak dają, to już przeczytam... książka gruba, całe szczęście na lekkim papierze ;), sama w sobie leciutka i w modnym nurcie krążenia wokół jedzenia, gotowania i pieczenia, które uzdrawia wszystko i jest rozwiązaniem wszelakich problemów, oczywiście - przez żołądek do serca i tak dalej. rekomendować raczej specjalnie nie będę, ale jeśli ktoś potrzebuje czegoś do kawy albo na poprawę humoru, to można sobie z nią spędzić te dwa wieczory... ;) a, no i zawiera przepisy na chleb i insze pieczywo.

ad 2 
tak naprawdę, to muzycznie jest nie tylko poulenc, ale wszystko, bo wyjątkowo intensywnie używam mojej ogólniej playlisty czerpiącej ze wszystkich plików muzycznych obecnych na komputerze. niemniej - koncert na dwa fortepiany poulenca jest najnowszym odkryciem.
w czasie mojej całej (nawet nieco przedłużonej) edukacji muzycznej jakoś nigdy na ten utwór nie trafiłam. jakiś czas temu słyszałam go na żywo na koncercie, ale to jeszcze nie było to usłyszenie. trafiło mnie w momencie, kiedy na mezzo (czyli jednej z najczęściej oglądanych u nas stacji tv) była transmisja koncertu, na którym tenże koncert wykonywano. i zakochałam się, i przepadłam, i słucham w kółko. dla mniej zorientowanych - sam koncert jest w stylu neoklasycznym (który jest jednym z moich ulubionych), czyli - jest klasycznie na tyle, że obecne są wyraźne aluzje do muzyki okresu klasycyzmu (wiecie, mozart i te sprawy), ale właśnie jako aluzje, mrugnięcie okiem, nawiązania wszelakie i tak dalej. a ogólnie, jest to muzyka już zupełnie współczesna, ze współczesnymi harmoniami (pięknymi!), instrumentacją itp.
z trzeciej strony - jest neoklasycznie, czyli formalnie klasycznie bardzo, są piękne melodie, jest orkiestra i fortepiany i nie trzeba się bać dziwnych odgłosów, chaotycznych dźwięków, zgrzytów i innych tego typu, z jakimi kojarzą się utwory z warszawskiej jesieni ;) 
[i jeszcze zachwyca ta niesamowita radość i poczucie humoru, a jak jeszcze w dodatku wykonawcy się dobrze bawią, to już w ogóle cudo :)]

a w charakterze podsumowania stwierdzam, że jednak muszę pisać częściej. bo głupieję. 

sobota, 8 lutego 2014

przez chwilę będzie ciszej

przemknęło mi przez myśl, że to w sumie było do przewidzenia - po prawie czterech latach przesiadywania gdzieś dzień w dzień więcej mam do sprzątania w komputerze niż na biurku. niemniej - poduszka, koc i pudełko chusteczek to rzeczy jednak bardzo osobiste.
szybko przebiegłam przez wszystkie dotychczasowe końce i początki i ten piątek nijak nie chciał się wpasować ani w jedne, ani w drugie. nie jest końcem, tylko niedookreślonym zawieszeniem, a znów początek czegoś nowego z jednej strony zaczął się już jakiś czas temu, z drugiej - z lekkim drżeniem (i bojaźnią) czekam na ten moment, kiedy zacznie się na dobre (i mam wielką nadzieję, że to jednak jeszcze trochę i zdążę sobie wszystko poukładać. albo chociaż wziąć głębszy oddech).

dziś jest sobota, wszystko dzieje się mniej więcej tak samo, jak co tydzień i jeszcze zupełnie nie czuję, że coś ma być inaczej. poniedziałkowy poranek będzie różnił się tym od pozostałych, że wysiądę kilka przystanków wcześniej i zamiast do kolejnego autobusu pójdę wprost do gabinetu dentysty. nic specjalnego się nie stanie, znów będę w myślach złorzeczyć na głupie mailowe pytania od ludzi, którzy nie potrafią przyswoić kilku nieskomplikowanych zdań i nawet szanse na wiosnę są nadal bardzo nikłe.

przez chwilę będzie ciszej, śpiewa mi pan waglewski, a ja słyszę ten dziwny głos gdzieś z offu, który bardzo diabolicznie akcentuje właśnie to przez chwilę.

niedziela, 2 lutego 2014

strawa na styczeń

1. książki
- kurtyna aghata christie
- kometa nad doliną muminków
- w dolinie muminków
- lato w dolinie muminków
- zima w dolinie muminków
- opowiadania z doliny muminków
- dolina muminków w listopadzie tove jansson
- sherlock holmes. nieautoryzowana biografia  nick rennison

2. serialowo
sherlock 3 sezon 

3. muzyka 
sherlock: music from series 3 (a także 1 i 2) david arnold & michael price
regina spector

ad 1 
książek w sumie w tym miesiącu niezbyt dużo, ponieważ temperatura skutecznie uniemożliwiała czytanie w autobusach oraz sprawiała, że po dotoczeniu się przez zaspy do domu jak najszybciej chciałam znaleźć się w łóżku. a tam - jedzenie (ostatnio stałam się specem od jedzenia w łóżku, co raczej nigdy nie mogło się zdarzyć w domu rodzinnym, jak to czasem dobrze mieszkać samemu ;), komputer (jestę burżuję i dostałam osobny komputer łóżkowy - mój standardowy i mocno wysłużony staruszek o wadze wielkiego utuczonego kota już się lekko rozsypuje, ale jeszcze dycha, więc mam teraz duży komputer do użytkowania w salonie oraz malutki, lekki i cieniutki ultra-lenbook do łóżka, noszenia pod pachą i w ogóle lansu :P) i inne głupoty, a książek tak tylko troszkę.

potrzeba fikcji trzymała się mnie mocno, i to fikcji łatwej, lekkiej i przyjemnej, jednym słowem - starego kryminału. złapałam za nieczytaną jeszcze kurtynę  i okazało się, że jest to ostatni kryminał aghaty christie, wydany już po śmierci autorki. jednocześnie jest to ostatnia książka z herculesem poirot, który [spoiler], coby ładnie wszystko podomykać, na koniec umiera :>
z jednej strony jest to typowy kryminał w stylu "znajdź zabójcę spośród osób z pensjonatu", z drugiej - nieco nietypowy, bo narracja nie jest prowadzona z perspektywy (niedołężnego już) herculesa p., tylko kogoś zupełnie innego. intryga nie powala, ale czyta się jak zawsze, czyli szybko i lekko. wśród kryminałów christie jest cała masa dużo, dużo lepszych, ale z drugiej strony ten taki trochę inny... no i ostatni.

co do muminków, to od zawsze i powszechnie wiadomo, że jestem stamtąd, wyjęta prosto ze świata stworzonego przez panią tove - a na dowód wklejam mimblę, co jest dokładnie taka, jak len, ewentualnie len jest dokładnie taka, jak ta mimbla - zgadza się nawet kubek z herbatą i różowa kiecka (tak!).

do muminków tym razem wróciłam na potrzeby tekstu, co go linkowałam w poprzedniej notce i w zasadzie niech on posłuży za moje kilka słów o muminkach (bo - dajcie spokój, przecież nie będę pisać, czy mi się podobało... ;)

[i nie, tak w ogóle, to nie pisuję do edziecka, to był wyjątek i w zasadzie przypadek, gdy nagle i na szybko był potrzebny ktoś, kto napisze o muminkach i nie będzie wymagał na to dwóch tygodni i dostarczenia wszystkich książek :P]


a na koniec sherlock w dość nietypowej formie. mania sherlockowa trzyma się mnie mocno, w tym miesiącu oczywiście wzmocniona w końcu wyemitowaną trzecią serialową serią ;) w nieautoryzowanej biografii  autor (z lekkim przymrużeniem oka oczywiście, chociaż podczas czytania miałam wrażenie, że niekiedy z bardzo małym przymrużeniem...) przyjmuje założenie, że sherlock i waston istnieli naprawdę, a sir conan doyle był jedynie ich agentem literackim. i mamy tu w najdrobniejszych szczegółach rozpracowane życie sherlocka (i częściowo także watsona), od samego początku do samego (już ostatecznego) końca, dokładnie umiejscowione w historycznych realiach, w czasie, przestrzeni, z pełnią dowodów i dokumentów na rzeczywiste istnienie detektywa. dla tych, co są zasherlockowani [spoiler? ;)], jest to pozycja bardzo przyjemna do czytania, w końcu nie jest niczym innym, jak jedną wielką deklaracją i believe in sherlock holmes ;)

ad 2
...czyli płynne przejście, ponieważ styczeń serialowo upłynął oczywiście pod znakiem sherlocka w wersji bbc. w tej kwestii jestem bardzo nieobiektywna, więc nie będę szczegółowo analizować rzuconych na pastwę fanów całych trzech kolejnych odcinków... ;)
mogę tylko stwierdzić, że bardzo dobrze rozumiem, dlaczego pierwszy był, jaki był, i że trzeci podobał mi się najbardziej, bo był w końcu w dobrym, starym sherlockowym stylu. a ogólnie, to jestem nastoletnią fangirl i tyle ;)
a teraz ważna informacja dla wszystkich, co jeszcze sherlocka nie znają, chcieliby poznać, a nie po drodze im z internetowym streamem czy dvd - od początku marca, bodajże w niedziele wieczorem, tvp2 będzie emitować sherlocka właśnie. i to od razu trzy sezony (czyli całe 9 odcinków), więc można przejść przez całość w miarę bezboleśnie, np. bez dwuletniej przerwy między kolejnymi odcinkami ;)
dla tych, co obejrzą odcinek początkowy i będą sceptyczni - daję tylko znać, że len wzięło tak zupełnie i absolutnie dopiero po pierwszym odcinku drugiej serii. przez pierwsze trzy to był tylko fajny serial ze świetną realizacją i doskonałymi pomysłami, po odcinku czwartym przepadłam na amen i nie potrafię wykrzesać z siebie ani drobiny krytycyzmu, pomimo świadomości tego, że pewnie jak każda produkcja ma jakieś niedostatki...

ad 3
oczywiście jak serial, to i muzyka - pisałam już kiedyś, że sherlockowy soundtrack jest świetny, szczególnie, jeśli kojarzy się już konkretne motywy przypisane konkretnym postaciom i sytuacjom. mogę go słuchać w kółko (co niniejszym czyniłam...), a że na dniach pojawił się także ten z trzeciej serii (do zapoznania się np. na yt), to moja playlista się właśnie wydłużyła. i tyle ;)
...a żeby nie było tak maksymalnie sherlockowo, to jeszcze słucham reginy. regina jest odkryciem z bardzo zamierzchłych czasów początkowostudiowych i ochota na nią pojawia mi się raz na jakiś czas. i z tego, co mi mignęło gdzieś na fejsbuce, nie tylko mi regina pasuje do zimowych pejzaży :)

piątek, 24 stycznia 2014

zima w dolinie

pusto tu i wiatr hula, ponieważ jest zima. jak powszechnie wiadomo, jak jest zima, to musi być zimno, a jak jest zimno, to len wykorzystuje każdy moment, żeby zawinąć się w koce, kołdry, poduszki, pledy, szlafroki, szale i wszystko inne, co tylko choć trochę ciepłe, i śpi. albo zastanawia się nad życiem i wcale nie ma ochoty tego uzewnętrzniać.

wszystkie trolle muminki układają się do snu zimowego gdzieś koło listopada. bardzo to rozsądne ze strony każdego, kto nie lubi zimna i zimowych ciemności.

ps zazwyczaj staram się nie zdradzać z tym, jak bardzo złym recenzentem jestem, ale tym razem to nie taka typowa recenzja, a artykuł dla rodziców (!). a przede wszystkim - o muminkach, więc jeśli mielibyście ochotę, to można spojrzeć tutaj. tytuł nie jest mój.