środa, 26 czerwca 2013

strawa na czerwiec

1. książki:
- jeżynowe wino joanne harris
- światła września  carlos ruiz zafon
- zamieć śnieżna i woń migdałów camilla lackber
- walka kotów eduardo mendoza
- sztuka życia dla mężczyzn szczepan twardoch, przemysław bociąg
- po drugiej stronie lustra umberto eco
- mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem oliver sacks
- komedie (zasadniczo wszystkie) william shakespeare

kronosa nadal brak ;) [ale ponoć nie da się go czytać ot tak, tylko trzeba sobie dozować, prawda to?]

2. muzyka:
- adele
- kayah & bregovic
- jordi savall - armenian spirit
- maaaaaasa musicali
- pink martini - cante e dance (z płyty hey eugene!

3. na zewnątrz:
- polska orkiestra sinfonia iuventus i jarosław nadrzycki - koncert symfoniczny - dymitr szostakowicz i aram chaczaturia
oraz awansem:
zemsta w och-teatrze
koncert percussionclaviers de lyon
inauguracja v letniego festiwalu im. jerzego waldorffa w radziejowicach (koncert symfoniczny)
inauguracja 13 festiwalu ogrody muzyczne na zamku królewskim w warszawie

uparłam się na joanne harris, żeby w którejś z jej innych książek znaleźć to coś, co dawno temu urzekło mnie w czekoladzie. i w końcu znalazłam, ale wcale nie jestem zadowolona - jeżynowe wino okazało się czekoladą napisaną raz jeszcze, z nieco innymi (ale bardzo podobnymi) bohaterami. jest matka z córką odstające od społeczności, jest magia - tym razem zaklęta w roślinach i przetworach, jest kościelna niechęć i rudowłosy roux - choć ten akurat jest dokładnie tym samym roux znanym z innych powieści (swoją drogą - jakbym miała takiego roux, to też bym go wciskała, gdzie się tylko da ;>). historia niby jest poprowadzona zupełnie inaczej, ale ja od razu wpadłam na to, jak wszystko się skończy. podsumowując - książka miła, łatwa i przyjemna, uroczo francuska, do poczytania w wakacyjne przedpołudnie w ogródku. i w zasadzie głównie tam.

nie wiem, czy wiecie, ale pan zafon, zanim zdobył popularność dzięki cieniowi wiatru, pisał książki dla młodzieży. światła września są właśnie jedną z nich, a jednocześnie kolejną pozycją z mojej letniej listy literatury ogródkowej. powieść jednak nie jest taka jednoznacznie młodzieżowa - dorosły ogródkowicz też może ją sobie przeczytać, o ile bez szwanku przebrnie przez niesamowite ilości przymiotników. w odróżnieniu od wspominanego wcześniej jeżynowego wina tu jednak nie ma nieustannego słońca, uśmiechów i uroczości, a jest raczej thriller w wersji light - nieczynna fabryka zabawek, martwa dziewczyna w lesie i niespodziewanie pojawiające się siły nadprzyrodzone, które uważam za zdecydowanie najsłabszą część powieści - od momentu, w którym się pojawiły, mogłam już tylko chichotać zamiast się bać. podsumowując - jeśli macie się nudzić w podróży, to sobie przeczytajcie. jeśli macie pod ręką ciekawą gazetę, to niekoniecznie.

zamieć śnieżna i won migdałów - wspaniały tytuł do czytania w upały, prawda? camilla lackberg określana jest jako "mistrzyni skandynawskiego kryminału", dlatego postanowiłam zabrać się za niedawno wydaną (choć napisaną sporo wcześniej) pozycję. i to był mój błąd...
weź dowolny kryminał aghaty christie, gdzie grupa ludzi jest odcięta od świata (tu akurat mocno wyeksploatowany motyw wyspy i zamieci/sztormu). niech będzie trup, albo nawet dwa. niech morderca czai się gdzieś wśród gości, a przypadkowo-się-tam-znajdujący policjant dosyć niezdarnie przesłuchuje wszystkich po kolei. żeby czytelnik jednak nie miał wrażenia, że czyta coś pani christie, wywal wszystkie możliwe opisy i psychologiczne pogłębienia postaci. pisz zdaniami pojedynczymi. dialogi niech nie przekraczają czterech krótkich zdań. żeby jednak nie wyszło zbyt minimalnie i żeby można się było pozastanawiać nad motywem, wtrąć bezsensowne wątki poboczne. całe szczęście krótkie.
żeby było wiadomo, że znasz mistrzów i klasykę gatunku, cztery razy - w tym podczas finału - napomknij o sherlocku holmesie (ha-ha-ha. ;>).
powstanie opowiadanie, jednak wydawnictwo będzie chciało je sprzedać jako powieść, dlatego obowiązkowa jest duża czcionka, ogromne marginesy i interlinie oraz gruby papier. jednak czytelniku - nie daj się zwieść, przeczytanie zamieci... zajmie ci jeden wieczór i następnego dnia już skutecznie o niej zapomnisz.
internety twierdzą, że nie warto się zrażać, bo to tylko jakieś wczesne opowiadanie, a "prawdziwe" kryminały lackberg już są w porządku i jest co poczytać, więc prawdopodobnie dam jej jeszcze jedną szansę. ale tylko jedną.

walka kotów była najlepszym książkowym wyborem w tym miesiącu. nareszcie porządna powieść z krwi i kości, dobry język, wartka akcja i wzbudzający emocje bohaterowie (choć głównie irytację, ale jednak. a to lubię najbardziej). co prawda nigdy nie darzyłam sympatią wątków politycznych - a tutaj budząca się do życia hiszpańska rewolucja jest tak naprawdę głównym bohaterem i tematem powieści, ale ponieważ ładnie pomieszano ją z wątkiem historyczno-sztucznym ;) i obyczajowym, to przeszło w miarę bezboleśnie. poza tym - zawsze będę uwielbiać bardzo angielskich gentlemanów, którzy lądują na obcej ziemi. szczególnie, jeśli jest to madryt w 1936 roku. i nawet niezależnie od tego, jak bardzo irytujący okazują się potem ;)
ogólnie - polecam :)

jak już ustaliliśmy w zeszłym miesiącu, mam prawie męski mózg, w związku z tym nie widzę nic dziwnego w czytaniu książek dla mężczyzn. najogólniej - sztuka życia... jest poradnikiem, jak być mężczyzną z klasą. przy czym na darmo szukać tu poradnikowego języka znanego z amerykańskich produkcji - autorom czasem udaje się być cudownie ironicznym z tym nieco zaczepliwym dystansem, sporo jest też dość humorystycznych stwierdzeń. niemniej - nie udaje się to w całości książki i o ile postawa "bo my wiemy najlepiej i tak ma być, a jak uważasz inaczej, toś kretyn" jest całkiem niezła w połączeniu z tymże dystansem (oraz tezami, z którymi się zgadzamy), o tyle przy braku tego dystansu (i trochę bardziej kontrowersyjnych stwierdzeniach) robi się denerwująca. a może tu po prostu zadziałała tylko psychologia...?
a co do bycia mężczyzną z klasą - len zna takie przypadki, co to - jak ośmielam się mniemać - są facetami z klasą nawet w momencie, kiedy wynoszą śmieci (lub srają psem, ot.). takim przypadkom ta książka na nic się nie zda, bo oni wiedzę o tym, że "eleganckie" koszule z krótkim rękawem nie mają racji bytu, wyssali z mlekiem matki i odziedziczyli w genach po ojcu. len zna również przypadki panów, którzy nawet przy całym sztabie specjalistów od pr i w garniturach od armaniego nigdy tej klasy nie nabędą - i dla nich też ta książka się nie nadaje, bo po pierwszym rozdziale, ba, samym wstępie rzucą ją w cholerę i tyle. całej reszcie typów pośrednich - mężczyznom oraz kobietom z męskim mózgiem (tym z mocno kobiecym chyba bym nie ryzykowała) można podsunąć, może coś z tego będzie.

jak już kiedyś gdzieś wspominałam, jak będę duża, to zostanę semantyką. teraz mogę stwierdzić jeszcze, że jakbym była mądra, to zostałabym semiotyką. znaki i znaczenia zawsze mnie mocno fascynowały, choć nie zawsze rozumiałam to wszystko, co się na ich temat wiedzieć powinno, żeby się jakkolwiek o nich wypowiadać. niemniej - uwielbiam zbiory esejów eco w stylu tych po drugiej stronie lustra czy książki jak semiologia życia codziennego. nie podejmuję się recenzowania, bo mojej erudycji jeszcze dużo brakuje, żeby się z tym zmierzyć, uprzedzam też, że żeby zmierzyć się z samą książką trzeba przeprosić się z jacobsonem i jego wszelakimi kolegami po fachu i nie po fachu ;> ...ale mimo wszystko rozważania o serialowej powtarzalności, dziesięciu wymyślonych przez nas wizjach średniowiecza, czytelnikach naiwnych i krytycznych, tekstach typu gastronomicznego, powieściach sci-fi, złym malarstwie i wielu wielu innych i czyta się nadzwyczaj dobrze.

neuropsychologia to kolejna dziedzina, którą chętnie zajmowałabym się, gdybym była choć trochę mądrzejsza, a moje zainteresowanie biologią swego czasu nie kolidowało z zainteresowaniem muzyką (w wieku lat kilkunastu len chciała zostać biologiem botanikiem, ale jak kolejny raz termin drugiego etapu biologicznego konkursu/olimpiady/czegośtam pokrywał się z terminem egzaminów w szkole muzycznej, to jej przeszło. i teraz już za nic w świecie nie przypomni sobie, na czym polega mitoza). książki sacksa czytam z niesłabnącą fascynacją, szczerze polecam również muzykofilię, która swego czasu wyzwoliła we mnie nawet chęć studiów podyplomowych (ale też mi przeszło). w mężczyźnie... opisane są przypadki pacjentów z różnego rodzaju niedoborem i nadmiarem psychicznych supermocy, które mamy wszyscy, ale na tym odpowiednim poziomie. gdy czegoś nagle zaczyna być za mało lub za dużo - i nie mówimy tu o hormonach itp., a o psychice - zaczynają dziać się rzeczy dziwne i zdziwniejsze. czytałam tę książkę z zafascynowaniem, ale i z bardzo melancholijnym i smutnym zadumaniem nad ofiarami mózgowych zawirowań. przede wszystkim jednak z narastającą gęsią skórką, jak trzymający w napięciu thriller - tym straszniejszy, że duża część tych przypadłości była zupełnie niespodziewana, często przychodząca niezauważalnie i pozostająca już na zawsze. co oznacza, że coś podobnego może się przytrafić każdemu z nas, w każdym momencie. przestać odczuwać własne ciało? przestać rozpoznawać twarze - i tylko twarze, z zachowaniem rozpoznawania całej reszty? stracić zupełnie pamięć krótkotrwałą? bezwiednie popaść w mitomanię lub nieustającą, zamęczającą kreatywność? strach.

adele atakuje z radia już dość długo, a skyfall często długo nie chce mi wyjść z głowy. ale dopiero teraz postanowiłam zapoznać się z resztą twórczości, czyli wszystkimi pozostałymi piosenkami, które nie załapały się na radiową promocję. i jestem bardzo na tak - głosu adele nie muszę wam opisywać, bo na pewno już słyszeliście go już wiele, wiele razy, ale właśnie taki głos - ciepły, głęboki i tak odpowiednio wyważony w każdym momencie bardzo do mnie przemawia. dodatkowo piosenki są z rodzaju tych niegłupich - z pięknymi harmoniami, w dobrych aranżacjach i z podświadomym dodatkiem czegoś spokojnego-ze-środka, co na pewno będzie mnie ogrzewać w zimowe autobusowe poranki.

płyta duetu kayah & bregovic oczywiście pojawiła się już kilkanaście lat temu i bardzo dobrze pamiętam czasy jej popularności - prawy do lewego na każdej imprezie, śpij kochanie śpij na dyskotekach w czasie letniego obozu i tak dalej. słuchałam jej wtedy, potem zarzuciłam na długo długo i teraz odkrywam na nowo, oczywiście już z nieco innym spojrzeniem. warstwę tekstową mniej więcej pamiętałam, choć wiadomo, że teraz ją też rozumiem i odbieram już inaczej. zaskoczyła mnie jednak warstwa instrumentalna - nie pamiętałam, że jest aż tak ładnie zrobiona i że tak dużo różności tam pobrzmiewa. słucham w kółko z wielką przyjemnością. bałkańskie rytmy - nawet trochę w wersji pop - niosą w sobie tę niesamowitą energię, która i teraz każe mi tańczyć sobie pomiędzy kuchnią a salonem i podśpiewywać razem z kayah. nawet pomimo bolącej głowy.

z góry uprzedzam, że co do jordiego s. i wszelkich hesperionowych grup jestem pełna uwielbienia niezależnie od rodzaju ich wytworów, dlatego wszelkie moje pojmowanie ich muzyki zaczyna się od stopnia 'wspaniałość' i może być tylko jeszcze większą wspaniałością lub trochę mniejszą wspaniałością. armenian spirit jest większą wspaniałością, choć na pewno nie jest to postrzeganie w pełni obiektywne. tradycyjna muzyka ormiańska w jak zawsze niesamowicie dopracowanych aranżacjach. smyczki, bębny, fenomenalny duduk i jakaś taka wielka cisza wokół (o ile się nie mylę, to płytę nagrywano - jak w większości hesperionowych przypadków - chyba w którejś z pięknych ogromnych katedr), pełne skupienie, a jednocześnie mnóstwo emocji. do tych żywszych utworów - a jakże, tańczę, przytupuję, kręcę się i podskakuję. tych bardziej rzewnych po prostu całą sobą słucham.
swoją drogą - idealna muzyka na upały.

z musicalami jest chyba ten problem, że albo się je kocha, albo nienawidzi. m. należy zdecydowanie do frakcji kochających, ja do pewnego momentu nie byłam do nich przekonana, ale w końcu przez tyle lat indoktrynacji stało się to, co się stać musiało i wszystkie musicalowe hity już nie mają przede mną tajemnic. tak przynajmniej mi się wydawało... aż do chwili, w której odkryłam tę stronę. musicale zewsząd, wersje filmowe, wersje oryginalne, wersje karaoke, wersje koreańskie, musicale czeskie, rosyjskie, z republiki południowej afryki i w ogóle zewsząd. musicale, o jakich wam się nawet nie śniło - naprawdę. najlepsze w tym wszystkim to, że każdy zaprezentowany tam musical można ściągnąć i przesłuchać. nie wiem, na ile to legalne i na jakiej zasadzie działa (ach, te rosyjskie serwery...), na wszelki wypadek ściągnięte przeze mnie musicale-pomyłki po jednorazowym przesłuchaniu profilaktycznie usunęłam z dysku [głównie dlatego, żeby mi się nie włączyły przypadkiem podczas całościowej playlisty :>]. z tymi, które pomyłkami nie są, poromansujemy nieco dłużej... ;)

a wymieniona piosenka jest dla mnie jakimś czerwcowym soundtrackiem, po prostu. cała płyta pink martini jest bardzo przyjemna - zresztą nie tylko ta, ale akurat cante e dance tak mi niesamowicie czerwcowo wpadło w uszy i w głowę, że wcale nie chce stamtąd uciekać. bose stopy, lekka sukienka i - zgodnie z wyśpiewywaną propozycją - śpiewam i tańczę.

co do wydarzeń awansem - odbędą się przez najbliższe dni - zemsta w czwartek (i już nie mogę się doczekać, bo strasznie dawno nie było mnie w teatrze),  percussionclaviers de lyon (<3!) w piątek (pojawiają się w polsce raz w roku i to będzie akurat ten dzień), koncert radziejowicki w sobotę, a ogrody muzyczne w niedzielę. jak zawsze - na wszelkie wydarzenia bardzo zapraszam, bo bardzo miło jest dzielić się dobrą muzyką (i, mam nadzieję, dobrym spektaklem) z innymi. w razie, gdybyście potrzebowali jakichś szczegółów, piszcie.

2 komentarze:

  1. Tak sobie czytam o Jeżynowym winie i od razu przyszła mi do głowy myśl, że jakiś czas temu i do mnie wróciła Joanne Harris i chciałam sprawdzić czy jest jak dawniej, czy to nadal ta sama magia, czy gdzieś może już się sprała i wyblakła. Chociaż Jeżynowe wino czytałam już dawno i wtedy, kiedy się miało naście lat, pozostawiło po sobie przyjemne wrażenie - francuskie miasteczka, kamienne murki i domki ukryte wśród zieleni robią swoje ;) Ostatnio sięgnęłam po kontynuację Czekolady - Rubinowe czółenka i Brzoskwinie dla księdza proboszcza. Czytały się dobrze, ale magia niestety gdzieś uleciała :( Nie ma już tego niepowtarzalnego klimatu, powiewu świeżości i oczarowania. Nie wiem, być może nie powinno dopisywać się historii do książki, która urzekała i przywoływała uśmiech.
    O, i zaczęłam ostatnio podczytywać kryminały Lackberg ;) Mogę Ci powiedzieć, że w przeciwieństwie do opowiadania je czyta się w dwa-trzy dni :P Lekko, przyjemnie, ale Conan Doyle czy Christie to to nie jest. Niemniej czytadło idealne na lato ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja z kolei przypomniałam sobie o pani harris zainspirowana "brzoskwiniami.." w Twojej biblioteczce na lubimyczytac.pl :)

      Usuń