29 maja 1913 roku publiczność
tłumnie ciągnęła do paryskiego theatre des champ-elysees. premiera miała być
czymś specjalnym – krążyły pogłoski o artystycznej uczcie, a ceny biletów
profilaktycznie podwojono. dwa tygodnie wcześniej wystawiano nowe gry debussy’ego,
pierwszy balet, w którym tancerze byli ubrani w stroje sportowe, a po scenie
przetaczały się ogromne tenisowe piłki. to rzeczywiście było coś nowego, ale
nie takiego artyzmu teraz poszukiwano i dzieło przyjęto raczej chłodno. dzisiaj
miało być inaczej – wszyscy z zachwytem wspominali poprzednie rosyjskie
sezony baletowe zadziwiające orientalnym przepychem, a ta premiera miała
zrekompensować rozczarowanie, jakie paryskiej publiczności przyniosły gry.
budynek teatru – otwarty zaledwie dwa miesiące wcześniej –
też był czymś zupełnie nowatorskim. w porównaniu z ulubioną przez ówczesny
paryż stylistyką siedemnasto- i osiemnastowieczną, znacząco się wyróżniał.
zbudowany z żelbetu – a nie z cegły i kamienia, jak się budować powinno – miał
zadziwiająco nagie ściany, za dużo kątów prostych, symetrii i chłodu.
reflektory skierowane na białe ściany oślepiały publiczność, która była
zszokowana czymś tak odbiegającym od form powszechnie uważanych za piękne. na
uroczystym otwarciu część gości skonsternowana chichotała, niektórzy nie
wiedzieli, co powiedzieć i z nadzieją czekali na osąd towarzystwa. pojawiły się
opinie, że budynek teatru jest architektonicznym afrontem dla paryskiego ducha
dobrego smaku, towarzyskiego ducha i eleganckich manier.
wróćmy jednak do czwartkowego
wieczoru. publiczność wypełnia foyer i salę koncertową, pośród czerwonego
pluszu błyszczą brylanty i jedwabne suknie, migają smokingi. jednak nie wszyscy
są aż tak eleganccy – pojawia się też wielu młodych ludzi w miękkich filcowych
kapeluszach, symbolach buntu przeciwko sztywnym cylindrom i melonikom, a także
całej sztywnej reszcie, która się z nimi wiąże. na sali obecna jest cała
śmietanka towarzyska, wyższe, ale i niższe sfery, ówcześni celebryci i
hipsterzy (bo przecież takich ma każda epoka). wszyscy w napięciu czekają na
rozpoczęcie spektaklu.
pierwszy dźwięk fagotu, pierwszy
zadziwiony szmer wśród publiki. tęskny, zawodzący jęk, który w uszach
paryżan brzmi dziwacznie i fałszywie. kurtyna powoli unosi się w górę i widać
grupy tancerzy wykonujących jakieś nerwowe ruchy. podskakują ciężko, drobią
kroczki, poruszają się bezładnie, ramiona wyciągnięte, stopy skierowane do
wewnątrz, ugięte kolana, nic, co w jakikolwiek sposób przypominałoby klasyczną
baletową pozycję. nic!
część publiczności oniemiała –
zarówno z zadziwienia i szoku, jak i oburzenia (dziś to uczucie najlepiej
oddają trzy litery i dwa znaki interpunkcyjne – wtf?!). niektórzy są zachwyceni
i patrzą z otwartymi ustami. muzyka gra dalej – gwałtowny dziki rytm, w zasadzie
brak melodii, dużo (o ile za dużo!) perkusji, wysokie rejestry instrumentów
dętych, kwiki, skrzeki smyczków. gdzie
się podziały zasady harmonii? tancerze nadal skaczą, a na sali podnosi się
wrzawa. niektórzy protestują i krzyczą, innym się podoba i przekrzykują
krytyków. z jednej strony gwizdy, z drugiej gorący aplauz. oburzenie i euforia.
chaos, który na scenie był zaplanowany, zaczyna ogarniać wszystkich obecnych i
wymyka się spod kontroli. podobno jedna z dam napluła pewnemu dżentelmenowi w
twarz. podobno pewna wiekowa księżna z przekrzywionym brylantowym diademem na
głowie spazmatycznie machała wachlarzem i wykrzykiwała, że jeszcze nikt
jej w życiu tak nie obraził. podobno zrobiło się tak głośno, że nie było
słychać muzyki, co nie przeszkadzało tancerzom – oni i tak tańczyli do krzyków
choreografa dochodzących zza kulis. podobno doszło do rękoczynów, a
czterdzieści osób zostało wyprowadzonych. podobno – nie dowiemy się, jak było
naprawdę, bo taki skandal to najwspanialszy i jakże chodliwy temat do opisania!
tysiące recenzji, pamiętników i wspomnień mówiących o majowej premierze
prześciga się w wymyślaniu coraz to nowych opisów tego, co zaszło – ktoś
płakał, ktoś olśniony w natchnieniu napisał wiersz, ktoś porwany rytmem uderzał
po głowie kompana siedzącego przed sobą, a tamten – równie zafascynowany –
nawet tego nie poczuł. jedyne, czego dziś możemy być pewni, to to, że premiera święta wiosny igora strawińskiego była bardzo pięknym i widowiskowym
skandalem.
pojawia się pytanie – co tak
bardzo oburzyło paryżan i w jaki sposób strawińskiemu udało się w tak
malowniczy sposób rozwalić panujący ład?
po pierwsze – sam temat baletu.
przyśnił się strawińskiemu pewnej nocy – pierwotny lud i tajemnicze wiosenne
obrzędy, wybrana dziewczyna jest składana w ofierze poprzez zatańczenie się na
śmierć. historia prosta, ale ile w niej wymowności! zupełny prymitywizm, brak
jakiejkolwiek indywidualności jednostki, brutalność, a w tym wszystkim to, co
najgłębsze – życie i śmierć. nie ma tu miejsca na moralność, nie ma żadnego
zastanowienia się, refleksji, uczuć, etyki i całej reszty pojęć, która kłębiła
się w głowach co bardziej wyrafinowanych paryżan. przede wszystkim jednak –
tajemnicza pierwotna energia, która wysuwa się na pierwszy plan i porywa, na
nic nie zważając. energia, która zwiastuje niepokój i jest czymś wysoce
niepożądanym w uporządkowanym świecie. energia, co do której wszyscy czują, że
nie można się jej sprzeciwić, energia, której trzeba się bać, energia, która
rozwala ład.
choć w muzyce w początkach dwudziestego
wieku pozwalano sobie już na naprawdę wiele, święto wiosny okazało się być niepodobnym do niczego, co dotychczas spokojnie sączyło się w uszy operowej
publiczności. rytm przede wszystkim, rytm podporządkowujący sobie całą
strukturę dzieła, rytm dziki, nieokiełznany i pochodzący zupełnie nie z tej
epoki. żadnych ozdobników i wyrafinowania, tylko ta dziwna energia, bębny,
talerze, nawet smyczki stały się perkusją. wykorzystane tradycyjne ludowe
rosyjskie melodie giną wśród polirytmii, nieregularne akcenty wyprowadzają z
równowagi i wymykają się jakiejkolwiek przewidywalności.
nawet debussy stwierdza, że jest
to wyjątkowe i okrutne dzieło. krytycy nie są aż tak powściągliwi – jeden z
nich po premierze napisał, że było to najbardziej nieharmonijna kompozycja,
jaką kiedykolwiek napisano. nigdy kult
niewłaściwej nuty nie był stosowany z takim przemysłem, zapałem i żarliwością.
wspominana już wcześniej
choreografia ułożona przez genialnego wacława niżyńskiego też szokowała i
pojawiły się opinie, że tym razem mistrza nieco poniosło i niech lepiej
ogranicza się jednak tylko do tańczenia. tancerze nie mieli tu popisowych
solowych partii, wirtuozeria została absolutnie wyeliminowana. żadnych
ozdobników, jedynie ciężkie nerwowe skoki, dziwne pulsacje, bieganie,
kierowanie się tylko rytmem, który – z racji polirytmii – był różny dla różnych
tańczących grup. w opinii wielu oglądających to, co działo się na scenie, było
zupełnym zaprzeczeniem idei tańca jako takiego, który przecież miał być
apoteozą gracji i zwinności.
wszystko to razem stworzyło istną
mieszankę wybuchową. gwałtowność, energia, jakiś pierwotny witalizm, niepokój,
ekstaza – nie tego racjonalna i wyrafinowana publiczność oczekiwała po sztuce.
sztuka miała być pięknem i harmonią, podnosić morale i tak dalej, a nie być
obrazą zdrowego rozsądku, jakąś dziką pogardą wobec zdobyczy cywilizacji. coś
takiego to karykatura i publiczność może czuć się urażona takim potraktowaniem.
premiera święta wiosny –
później zresztą wykonywanego już bez aż takich dodatkowych emocji – stała się
skandalem i prowokacją, a z czasem o samym wydarzeniu mówiło się znacznie
więcej niż o samym balecie. to był jakiś przełomowy krok, punkt zwrotny i po części jeden z pierwszych symboli i symptomów powoli gotujących się w tamtym
czasie niepokojów w europejskiej świadomości.
strawińskiemu udało się w bardzo
stylowy sposób rozwalić ład. i zdążyć z tym, zanim rok później ktoś rozwalił
ten ład już na dobre.