wtorek, 27 sierpnia 2013

strawa na sierpień

1. książki
- opowieść olivera erich segal
- cmentarz w pradze umberto eco
- paranormalność richard wiseman
- gottland mariusz szczygieł
- zrób sobie raj mariusz szczygieł 
- laska nebeska mariusz szczygieł
- kapryśne lato vladislav vančura
- kobieta trzydziestoletnia honore de balzac
- kościół dla średnio zaawansowanych szymon hołownia
- nigdziebądź neil gaiman
- nothing hill richard curtis
- noc w bibliotece aghata christie
- czarna kawa aghata christie
- doktor jekyll i pan hyde robert louis stevenson
- zapachy miast dawid rosenbaum

2. muzyka
- ponownie jordi savall - armenian spirit 
- oraz balkan spirit tegoż
- memoryhouse

3. serialowo
- doctor who - serie 3 i 4 (z 10 doktorem)
 
ad. 1

jakoś tak wyszło, że w tym miesiącu sporo lektur. i przyznam się, że mam rozpoczęte jeszcze trzy inne książki, ale o nich wspomnę już we wrześniu ;)
 
 
opowieść olivera jest kontynuacją love story, więc po połknięciu pierwszej opowiastki sięgnęłam po kolejną - szczególnie, że miała format odpowiedni do przeczytania na jednorazowej trasie jezioro - koniec świata - jezioro. przeczytałam i... cóż, jest to historia znacznie gorsza niż love story, brakuje jej świeżości pierwszej części, brakuje jej jakiegoś głębszego spojrzenia na wszystko - bohaterów, świat, samą fabułę, brakuje jej języka... dużo jej brakuje. a to, co w love story dało się przełknąć, tutaj już niestety trochę razi, dlatego nawet nie wiem, czy mogę zaliczyć tę książkę do literatury ogródkowej. dałabym jej kategorię plażowej - kiedy z gorąca nie chce się myśleć i trzeba czegoś bardzo lekkiego. albo poczekalniowej - w kolejce do dentysty, gdy stres i odgłosy z gabinetu nieco zaburzają przyswajanie treści ;)

spiski, jezuici, żydzi, masoneria, nieustanne szpiegowanie i knucie, satanizm, objawienia, zabójstwa, problemy z tożsamością, zaniki pamięci... składniki niemalże idealne do stworzenia zagmatwanej i intrygującej powieści. cmentarz w pradze zagmatwany owszem, jest, ale nie wiem, czy określiłabym tę książkę jako intrygującą... eco pisze bardzo intelektualnie i erudycyjnie, co sprawia, że trzeba nieźle nagimnastykować się umysłem, aby podążać za fabułą, intrygą, wszystkimi nazwiskami i wydarzeniami. (zresztą - autor jest tego świadomy, bo na końcu mamy odpowiednią tabelkę z gatunku podumowująco-komparara ;) na pewno nie jest to literatura ogródkowa, łatwa, lekka i przyjemna, niemniej - przy odpowiedniej dozie koncentracji wciąga i okazuje się być interesująca. bo jak inaczej określić przyglądanie się całemu zasupłanemu procesowi, który sprawił, że nawet współcześnie są tacy, co za wszystko winią żydów i masonów?

wśród moich lektur oczywiście i teraz nie mogło zabraknąć książki o mózgu i jego funkcjonowaniu - tym razem w kontekście zjawisk paranormalnych. jak to naprawdę jest z tymi duchami, telekinezą, telepatią, przewidywaniem przeszłości i tak dalej? oczywiście wszystko siedzi w nas samych (jak zawsze :). książkę czyta się świetnie i szczerze ją wam polecam - przytoczone jest dużo przykładów i autentycznych historii, mnóstwo naukowych badań i analiz, ale przede wszystkim są zabawy i eksperymenty, które można przeprowadzić na sobie podczas czytania, a także szczegółowe instrukcje jak np. wywoływać duchy, wróżyć z ręki i wychodzić poza ciało. podczas czytania rewelacyjnie się bawiłam i zamierzam poszukać innych książek autora paranormalności, bo okazuje się, że jest ich sporo (traktujących o wielu innych intrygujących tematach i zjawiskach). znów też dowiedziałam się też co nieco o psychologii, działaniu mózgu i innych dziwnych ludzkich mechanizmach (chociaż to, że wahadełko huśtające się i kręcące się jak szalone w moich dłoniach mocno ściemnia, zauważyłam sama już dawno ;) i naprawdę chciałabym kiedyś zorganizować seans z chodzącym stolikiem :)

będzie niesprawiedliwie i uogólniająco - przyznaję się bez bicia, że brytyjczyków uważam za nieco dziwnych. jednak jest to dziwność cudowna, urocza i szalenie sympatyczna, w odróżnieniu np. od wyczuwanej przeze mnie dziwności-inności szwedów, której się boję i z którą nie potrafię sobie poradzić w bezpośrednich kontaktach z wspomnianymi. tymczasem trzy reportażowe książki mariusza szczygła odkrywają całe bogactwo dziwności czeskiej, która - przynajmniej dla mnie - okazuje się dziwnością oswojoną, radosną, bardzo specyficzną, ale i w jakiś sposób pokrewną mojemu postrzeganiu świata. czesi są inni. czesi są... tak bardzo czescy :) ta czeskość jest pewnego rodzaju fenomenem, który szczygieł fenomenalnie prezentuje, przedstawia, w który się zagłębia, ale którego nie próbuje wyjaśniać, bo nic tu do wyjaśniania nie ma - czesi są czescy i już.
reportaże z gottlandu i zrób sobie raj czyta się świetnie, wciągają, fascynują i wciąż chce się więcej. trzecia książka - laska nebeska - jest zbiorem felietonów, wstępów do kolejnych tomów w serii dzieł literatury czeskiej wydawanej kiedyś przez gazetę wyborczą - dany utwór jest jednak zawsze tylko pretekstem, trampoliną, od której można się odbić i poszybować w czeskość. wszystkie trzy tomy bardzo polecam, a polecenie z laski nebeskiej poskutkowało tym, że przeczytałam kapryśne lato...

...a kapryśne lato to wolno snująca się opowiastka o małym, nieco sennym czeskim miasteczku krokove vary [:D], do którego pewnego dnia przyjeżdża wóz z dwójką cyrkowców... historyjka jest krótka, ale rewelacyjnie się ją powoli smakuje, zdania typu miasto o architekturze wątpliwej wartości i dobrej zdrowotności albo ten rodzaj lata [...] wydaje mi się nieco niefortunny zdarzają się tu co chwilę i bardzo cieszą. i książka jest niesamowicie sympatyczna, jeśli potraktuje się ją właśnie jako taką bombonierkę z różnorodnymi cukierkami, które trzeba powoli smakować - czytanie jednym ciągiem dla fabuły czy akcji skutecznie tę przyjemność tu zabije i sprawi, że - jak to określiła jedna ze znajomych mojego brata - będzie to tylko bardzo pseudointelektualne pitolenie bądź też pitolenie bardzo wzniośle poetyckim językiem o pierdołach ;)
i jeszcze - w moim wydaniu tłumacz we wstępie mówi, że bardzo przeprasza, i że on starał się, jak tylko mógł, ale ta pozycja jest nieprzetłumaczalna :]

kobieta trzydziestoletnia... postanowiłam przeczytać, bo wiecie, hm, powoli zaczynam coraz bardziej pasować... i tak sobie przez tego balzaca płynę i rozczula mnie zupełnie. towarzyszymy pewnej kobiecie od nastoletniości aż po starość (czyli nie tylko w momencie jej trzydziestki), a po drodze trafia się jej wszystko, co się tylko może przydarzyć (oczywiście z zastrzeżeniem, że małżeństwo to jedno z najgorszych, w co się mogła wpakować, a mąż jest burak i do tego kretyn ;). i jest i młody (niedoszły) kochanek, i macierzyński dramat, i choroby, i śmierci, jest nawet napad i są piraci (!!!). dla biednej, niezrozumianej i siedzącej samej w domu kobiety trzydziestoletniej za czasów balzaca - balsam dla duszy.
i jeszcze warto zwrócić uwagę, że w powieściowych czasach kobieta trzydziestoletnia to jest ta, która nie jest młoda (a wręcz jest już stara), kawał życia przeżyła, doświadczyła mnóstwa rzeczy, jest (nieszczęśliwą) żona i matką i w ogóle już chce umrzeć. ot co.

gaimana przeczytałam do tej pory mało i właśnie nadrabiam. i za każdym razem czytam, uznaję, że to jest straszne, okropne i w ogóle nie lubię takiej literatury, po czym czytam dalej. po czym nie mogę się oderwać. po czym stwierdzam, że jak to, już się skończyło?
zgodnie z tym schematem nigdziebądź z londynem pod i jego wszelakimi okropnościami jest straszne (w mnogim tego słowa znaczeniu) i wciąga (tylko nie dajcie się wciągnąć za bardzo. i uważajcie na drzwi).
[a to, że jestem dość na świeżo z londyńskim metrem, tylko pogłębiało radość z historii. i grozę.]

nothing hill.. scenariusz zapisany w formie książki. obejrzyjcie film i zapomnijcie, że na jego temat zostało stworzone cokolwiek papierowego, dobrze wam radzę ;)
[a dlaczego w ogóle się za to wzięłam? otóż pewnego dnia m. wstał o jakiejś barbarzyńskiej godzinie i oczywiście mnie obudził, a jak w okolicach 6 rano stało się dla mnie jasne, że nadziei na spanie nie mam już żadnych, zrobiłam sobie sojowe latte i zasiadłam oglądać kolejny odcinek doctora who. traf chciał, że był to odcinek totalnie rozwalający emocjonalnie, dlatego potem, w drodze do pracy, potrzebowałam czegoś lekkiego do autobusu, co pozwoliłoby mi się poskładać z powrotem. i rzeczywiście było lekkie, ale proszę - nie bierzcie papierowego nothing hill do ręki.]

z kolei po obejrzeniu doktorowego the unicorn and the wasp (swoją drogą - bardzo mi ten odcinek przypadł do gustu :) nabrałam ochoty na aghatę christie i złapałam się za to, co akurat miałam pod ręką. noc w bibliotece jest z serii z panną marple, czarna kawa - z herkulesem poirot. zawsze wolałam te z herculesem... i wśród tych dwóch kawa... jest zdecydowanie lepsza. a christie jak to christie, są poplątania, jest dużo szczegółów, jest coś, o czym nie wiemy i jest dużo mojej ulubionej angielskości. absolutnie nie są to arcydzieła literatury, ale przecież o to tu chodzi, że wcale być nie muszą ;)

zapachy miast... z tą książką mam trochę problem. z jednej strony wszystko jest w porządku i w dodatku bardzo moje - podróże, dużo nowych miejsc, a wszystko opisywane przez pryzmat zapachów, smaków i kolorów. i w dodatku krótkimi tekstami, luźno powiązanymi refleksjami i zapisami wrażeń. z moim nadwrażliwym węchem doskonale rozumiem autora i czuję z nim niemalże jakieś siostrzano-braterskie porozumienie w tej zapachowej przypadłości (która przecież w jakiś sposób wpływa na jakość życia), a długość i styl tekstów też są mi dziwnie bliskie. w związku z tym powinnam książka się zachwycić i przyjąć jako jedną z bardzo moich, zrozumieć w pełni i tak dalej... a niestety nic takiego się nie stało. co prawda czytałam z zainteresowaniem, ale nie porwało mnie to w żaden sposób. ot, taki sobie blog, który radośnie czytałabym przy porannej herbacie, ale jako książka widzi mi się to już o wiele mniej.
(z drugiej strony - wobec własnych tekstów skrobanych gdzieś w ukryciu mam zdecydowanie, oj, zdecydowanie! gorsze odczucia, więc w tej naszej naprędce skonstruowanej wspólnocie rosenbaum wychodzi jednak o wiele wiele lepiej :P)

doktor jekyll i pan hyde to świetna nowelka, która idealnie nadaje się do czytania w poczekalni u lekarza (chociaż z innych względów niż wspominana na początku wpisu literatura poczekalniowa). historię na pewno znacie, ale warto zapoznać się ze źródłem - dobrze napisane, jest zima, jest groza, byłe prosektorium i tajemnice, no i londyn... ^^ i połkniecie w czasie jednego czekania (a że lekarzy wam wcale nie życzę, to dodam, że książka nadaje się również do czytania w każdym innym miejscu :)

ad.2
armenian spirit znów, bo to taka dobra muzyka... a do kolekcji dołączył balkan spirit, który jest mniej melancholijny, a bardziej dziki i świetnie taneczny, chociaż i tam nie brakuje pięknych lirycznych momentów. polecam bardzo, zresztą - jordiego i hesperionów polecam wszystko jak leci, w ciemno ;)
a memoryhouse właśnie podrzucił mi brat. i nie wiem o nich jeszcze nic poza tym, że to jest bardzo, bardzo dobra muzyka na wczesną jesień.

ad.3
doctor. DOCTOR. wpadłam po uszy, zakochałam się w tym wcieleniu doktora (i przy okazji w tennancie), obejrzałam wszystkie dodatki z wszystkich dvd, a na koniec wpadłam w mentalną żałobę po dziesiątym, którą muszę sobie spokojnie przedumać, zanim zacznę oglądać kolejne serie z jedenastym. cóż, przecież wiedziałam, że to się tak skończy... poza tym - dużo różnych przemyśleń, o których już wspominałam, samotność, małość, ale i różne dziwne strachy. i nieustanny podziw dla wyobraźni scenarzystów ;)
(+ tennant. i perspektywa broadchurch, blackpool oraz innych. a także jeszcze innych z panem cumberbumber. coś czuję, że to może być najbardziej serialowa jesień i zima w moim życiu).

ad.4, którego nie było
tym razem, pomimo wszelkiej sierpniowej obfitości wydarzeń moje na zewnątrz ograniczyło się do spotkań czysto towarzyskich (choć oczywiście również bardzo kulturalnych ;), leśnych, ogniskowych i rodzinnych. jednak tradycyjnie już zapowiem dobre rzeczy w przyszłym miesiącu:
6 września w centrum kultury w rawie mazowieckiej m. gra ze swoimi dziećmi muzykę filmową oraz utwory na pudełka, zapalniczki, łyżki i tym podobne - bardzo to sympatyczne i serdecznie zapraszam.
a od 27 do 29 września trwają szalone dni muzyki i to już traktujcie jako pozycję obowiązkową (!!!). w ciągu tych trzech dni w operze narodowej będzie mnóstwo koncertów w świetnych wykonaniach, koncerty krótkie - tak po 40 minut, a maksymalnie trochę ponad godzinę, można spokojnie pójść na kilka jednego dnia, bo będą od rana do wieczora nieustannie. jakby tego było mało, to w tym roku jest naprawdę rewelacyjny repertuar - muzyka francuska i hiszpańska (same chwytliwe kawałki ;), a bilety w cenach 5, 7 i 10 zł. szczegółowy program pojawi się na zalinkowanej stronie lada dzień (a jak ktoś jest bardzo dociekliwy, to już jest, tylko trzeba trochę pogrzebać), rezerwacja biletów od 1 września, zatem - zerkać, zamawiać i do kultury marsz! :)
[a mnie spotkacie tam na pewno na wszystkich - chyba trzech - koncertach granych przez iuve oraz być może na różnych innych :)]

3 komentarze:

  1. koniecznie posluchaj mini serii BBC wedlug Gaimana, co za obsada (McAvoy, rzeczony Cumberbumber, Anthony Head sporo innych doskonalych!) http://www.youtube.com/watch?v=0p9efHkY2-0
    a 10tego kocham i uwielbiam
    w Tenanncie sie akochalam juz po Casanovie, PIEKNY jest a jak go zobaczylam z Kathryn Tate (Donna!) w "Wiele halasu o nic" zasuwajacego tym przecudnym szkockim akcentem...WZDECH

    OdpowiedzUsuń
  2. /ad :) bez kropeczki :)/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki. zawsze byłam lenkiem alternatywnie interpunkcyjnym (za co mi się dostawało od niejakiego jł), a teraz pogorszyło mi się bardzo i przeszło w stan krytyczny ;)

      Usuń