piątek, 15 sierpnia 2014

nowy wspaniały świat

jeszcze nie zdążyłam się dobrze umościć w tym naszym nowym potrójnym byciu, jeszcze nadal zaskakuje mnie okołodzieciowa codzienność, a już nasza dobra znajoma, huncwotka fotruna znów ma nowe prezenty. not according to the book oczywiście, jak zawsze.

ojciec żywiciel (i to dosłownie, za mój zasiłek mogę wyżywić chyba jeno dziecia piersią własną) dawno temu, sam jeszcze dziecięciem będąc, mieszkał jedną przecznicę od grobu nieznanego żołnierza, a na trasie z pałacu prezydenckiego. poskutkowało to miłością wielką do żołnierzy zmieniających wartę co godzinę, a o dwunastej w południe - dodatkowo uroczyście. dziecko się napatrzyło, po domu maszerowało stukając w wyimaginowany werbel i pełniło godzinne warty przy piaskownicy. a skutki tej pasji odezwały się właśnie teraz. [morał: uważajcie, do czego miłość deklarują wasze dzieci, bo to się może różnie skończyć]

dzisiaj, jako mężczyzna już zupełnie dorosły, z dwoma skończonymi fakultetami i nieprzeliczoną masą miejsc pracy, nasz ojciec żywiciel stwierdza, że jednak chce być żołnierzem (a to, że piszę o tym właśnie 15 sierpnia, to jest naprawdę czysty przypadek). dwa lata obchodzi i obwąchuje dokładnie temat, w końcu kilka dni temu wszystko staje się jasne - zdał egzaminy do szkoły podoficerskiej. komendy, koszary, mundury i tym podobne teraz już tylko w głowie, a nie dzienniki lekcyjne czy trasy z orkiestrą, w której biurze zresztą leży już złożone wymówienie.

ojciec żywiciel staje się żołnierzem, le tymczasem - żywicielką, i to dość marną chyba. ojciec idzie w kamasze, na pięć tygodni zaszywa się w dalekich koszarach i nosa stamtąd wytknąć nie może, a porozmawiać przez telefon tylko w niedzielę. i to z kabiny w ubikacji.
jak te pięć tygodni minie, a ja zwariuję doszczętnie z wściekłym dzieciem, zestresowanym kotem, niezapłaconymi rachunkami i całą masą innych atrakcji, ojciec wróci, choć tylko po części - może uda mu się wpadać w weekendy, może czasem na wieczór, żeby o 4 nad ranem znów uciekać i meldować się na pobudkę w jednostce, jakby nic innego nie robił, tylko tam spał. i tak mniej więcej do marca. kwietnia...?
w maju podobno mam wrócić do pracy, jednak moja wyobraźnia w ogóle nie potrafi przebrnąć psychicznej bariery najbliższych tygodni, o przyszłym roku w ogóle można zapomnieć.

a co potem? jeśli nie spełni się żaden z setki moich katastroficznych snów i coraz bardziej absurdalnych lęków, to za rok o tej samej porze, podczas telewizyjnej transmisji wojskowej defilady zobaczycie ojca żywiciela na własne oczy, jak będzie stał w pierwszym rzędzie orkiestry, z werblem, takim ubranym w czerwone chorągiewki. właśnie tam. serio serio.

trzymajcie za nas kciuki, znów.

1 komentarz:

  1. Le, trzymam kciuki. Za marzenie ojca żywiciela, za Ciebie, bo zmiany powodują wielkooki strach, wierzę jednak, że żaden z jego podszeptów się nie spełni, i oczywiście za małe.
    Dzięki Tobie dostałam kiedyś szansę, z której co prawda nie skorzystałam, ale będę Ci za nią zawsze wdzięczna. Życzę Tobie i Twoim bliskim wszystkiego co dobre i piękne.

    OdpowiedzUsuń