sobota, 11 czerwca 2016

lato w mieście, vol. 1

dużo zieleni, duszący zapach dziwnych kwiatów i krążąca nisko deszczowa chmura. mam wrażenie, że to wszystko już się kiedyś zdarzyło, ale brakuje mi nietoperzowej spódnicy i tej trzepoczącej nerwowości, tak charakterystycznej dla tamtego czasu. roztrącam czubkiem buta kamyki na parkowej ścieżce (podłoże mineralne przyjazne środowisku, przepuszcza wodę i jest odporne na warunki atmosferyczne), a wszystko zamiast się rozmywać, jest aż przerażająco twarde i wyraźne. rytmiczne szuranie krokami, napierająca jaskrawa zieleń i groźba burzy działa nieco przytłaczająco, trochę jak sen, w którym za chwilę coś ma się wydarzyć. ciężka torba, w głowie echo trudnych rozmów, idę z próbą niemyślenia o niczym, i wtem:
ktoś kąpie psa w fontannie. no nie zdzierżę, ktoś bezmyślnie kąpie psa w fontannie.

a tam przecież obieg zamknięty, nie wiadomo, co w tej wodzie jest, a raczej wiadomo, chemii tyle i jeszcze trochę, żeby woda nie zakwitła gdzieś pomiędzy rurą a wystrzałem w powietrze. i ktoś w tym niewiadomoczym, w tej chemii, kąpie psa, pies bryka, pije tę wodę i w ogóle straszność. a poza tym, to kłaki kudłacza zaraz zapchają filtry fontannowe, wszystko się zapcha, będzie awaria, będzie śmierdzieć, będą naprawy. a ktoś na oko dwa razy większy ode mnie kąpie sobie psa w fontannie, tak po prostu.

prycham pogardliwie i nagle uświadamiam sobie, że przecież nigdy nie pomyślałabym, że zostanę w jakimś sensie dozorcą parku (kontekst znaczący: patrz włóczykij w muminkowym lecie), że interesować mnie będą płotki odgradzające trawniki i to, na jaki kolor maluje się ławki. i tysiące, tysiące kwiatów. i jeszcze glediczja, ta paskuda, co jak się raz o niej dowiedziałam, to pozostanie mi w mózgu już chyba na zawsze.

i przez to wszystko typ z psem zdążył się ulotnić. ale proszę, do jasnej cholery, nie wpadajcie na takie pomysły. w fontannie, no też coś.