środa, 20 stycznia 2016

len o nicości

zima to standardowy czas myślenia o złu, wszechświecie i nicości (nieco skostniałego, ze względu na miłościwie nam panujące temperatury) oraz tych wszystkich pytaniach, na które odpowiedź od dawna brzmi czterdzieści dwa. im więcej czytam o czasie, przestrzeni, atomach i reakcjach chemicznych oraz tym, co może nas zmieść z powierzchni, tym bardziej kłuje mnie przerażenie. nie mogłabym zajmować się fizyką, natychmiast zwariowałabym (również w tym takim ściśle medycznym znaczeniu) z poczucia bycia pyłkiem. równoległe światy, reinkarnacja i niebo z piekłem to urocze koncepty, ale umówmy się - wystarczy przewrócić się na schodach i wyrżnąć głową w poręcz, a potem nie ma już nic. za każdym razem, gdy to sobie uświadamiam, zapadam się w sobie bardzo głęboko. i w końcu dochodzę do wniosku, że czterdzieści dwa to wcale nie jest zła odpowiedź.

piątek, 1 stycznia 2016

koncert noworoczny

koncert noworoczny, ten z wiednia. zawsze oglądamy, nieważne, jak przebiegała sylwestrowa impreza. i nieważne, że umpapa, że złotość i kwiecistość i ten marsz na bis na wieki wieków. zawsze, jeszcze od czasów niemieszkania razem, a potem, to już zupełnie obowiązkowo. to daje jakąś taką pewność, że jest dobrze, że tamten rok się skończył, a ten już zaczął, i chociażby nie wiem co, to jest umpapa, dyrygent i to poczucie odświętności, chociaż my zazwyczaj z herbatą, w kocu. i, o zgrozo, w dresie.

kiedyś, chociaż nie tak bardzo dawno temu, ale jeszcze w trochę innym życiu, m. grał koncert w tej złotej sali. wtedy dziko i spontanicznie z pewną częścią rodziny postanowiliśmy pojechać i go posłuchać, ktoś samochodem, m. z orkiestrą wcześniej, ja samotnie pociągiem później (i to wtedy spotkałam kierowcę tirów zbierającego szklane kule i specjalistę od wiśniowej tapicerki z samochodu marylin m.). punktem spotkania była knajpa nad rzeką, jak już w końcu tam dotarłam po rozmowach z biletomatami, to czekał na mnie nawet sznycel wielkości obiadowego talerza. potem dopadł mnie dziwaczny stary pensjonat żywcem wyjęty z powieści (nadal ilustruje mi sny i książkowe wyobrażenia), jazda metrem w wieczorowej kreacji i bieg na szpilkach. w końcu sam koncert, podczas którego okazało się, że siedzenia strasznie trzeszczą, na balkon prowadzą schody jak do baszty, podłoga zadeptana jest na amen, a złoto łuszczy się i odpada niczym jakiś pyłek podstarzałych wróżek. ale mimo wszystko magia szalonej podróży i dziwności trwała. doprowadziła nas do mieszkania w hotelu, który firmowałam własnym imieniem (+ twarzą na witającym przyjezdnych bannerze), i do tych słynnych woskowych wnętrzności, marcepanowego sushi oraz innych wunderbarów w trzydziestostopniowym upale.

i od tamtej pory zawsze koncert noworoczny to też okazja do jednak wciąż zaskakujących wspomnień z wiedeńskiej gorączki, uśmiechu i życzenia sobie jeszcze wielu takich przygód.

i na ten nowy rok, wystukując ten post na ekranie telefonu, z dzieć śpiąca mi nogami na ramieniu, właśnie takich przygód wam życzę. a koncertu posłuchajcie koniecznie! :)