niedziela, 18 października 2015

pełno w głowie

nie sądziłam, że tak to działa.
co prawda wiem o efekcie motyla, o małych kamyczkach powodujących lawinę i tak dalej, ale nigdy nie przypuszczałabym, że wydarzenia mogą pleść się w tak przedziwny sposób i tak niesamowicie się o siebie zazębiać, wynikać z siebie i kierować prywatne wszechświaty na zupełnie inne tory.
pamiętam, jak podczas wielu rozmów z wami dowiadywałam się o sytuacjach, które były tak dziwne, że aż trudno myślało się o nich w kategorii realnego życia. o przeróżnych zbiegach okoliczności, których nikt nie mógłby wymyślić i o tym, że jednak niektóre rzeczy dzieją się naprawdę. i teraz jeszcze szerzej otwieram oczy i wiem, że tak, dzieją się. i - zerkając przez ramię w moje własne historie - w sumie wcale nie powinnam się temu dziwić.

sobota, 10 października 2015

dzbanuszek do zaparzania słów

stłukł mi się dość dawno. w obliczu tego, że ostatnio rzeczy wypadają mi z rąk, jakby były przynajmniej liśćmi jesiennymi, a nie porcelaną (w zeszłym miesiącu dwie pokrywki i dwa talerze, w międzyczasie poczucie jakiegokolwiek celu), na początku nawet nie zauważyłam. ale jednak czasem odzywa się jego brak, tym bardziej teraz - kosmos jesienny i te sprawy.
nie wiem, jakie senty-męty mną powodowały, ale zajrzałam w miejsce dawnego pisania. dziesięcioletnie wino ze słów, które pofermentowało sobie w spokoju jeszcze trzy kolejne lata. nic dziwnego, że natychmiastowo uderza do głowy.
tymczasem tutaj - nie wino, a słaba herbata. w dodatku ekspresowa, bo - patrz tytuł. nic dobrego.

cały czas kłębi mi się w głowie - raz z tyłu, czasem bardziej z przodu - myśl, by zanurzyć się znów w słowach tak na dobre. wiem, cały czas tutaj popiskuję gdzieś pomiędzy wierszami o podobnych zamiarach, albo zamiarach zamiarów - ale chyba nadszedł ten czas, żeby rzeczywiście przestawić myślenie z 'może' na 'tak'. bo inaczej znów zagrzebię się w leśnej ściółce koców, szarych poranków, szronu na szybach i zimowego snu aż do wiosny. a wiosna może przyjść w maju (+ zawsze te myśli w lutym, że nie nadejdzie już nigdy).

ostatnio, jak tylko trafia mi się dłuższa rozmowa, to w chmurce tematów zawsze można wyczuć delikatny posmak właśnie tego. słowa czekają w zacienionych miejscach, w zzazakrętach, łypią ciekawsko ze sklepowych witryn i gałęzi drzew. a ja w końcu zacznę wyciągać po nie ręce, patrzeć im w oczy i karmić okruszkami. właśnie dzisiaj.

czwartek, 8 października 2015

o ruszaniu z miejsca

rytmika (ta dziwna działalność, którą mam wpisaną w dyplom, a która kojarzy się wszystkim z przedszkolnym chodzeniem w kółko z piosenką o kredkach). ruszamy z miejsca zawsze prawą nogą, i to nie ze stania zupełnie prosto, a z nogi przygotowanej, dotykającej podłogi jedynie czubkiem dużego palca gdzieś tak pół kroku z tyłu. zaczynamy, a niby kontynuacja jakiegoś wcześniejszego biegania na palcach, niczym elfy po rosie porannej (oraz, zazwyczaj, po kilku godzinach zajęć, z perspektywą na kolejne. zajęcia i godziny).
wojsko (polskie, konkretniej, co z innym, to nie wiem). ruszamy ze stania na baczność, zawsze lewą nogą. nawet takie pytanie padło w niedawnym telewizyjnym wojskowym teście (i wiedziałam!).
zazwyczaj to, że te dwa sposoby ruszania z miejsca nieco różnią się od siebie, nikomu nie wadzi. gorzej, jak dobierze się osoba indoktrynowana rytmicznie (wtedy już od lat trzech czy czterech) oraz osoba indoktrynowana wojskowo (odkąd nauczyła się chodzić). przyzwyczajenie drugą naturą. po przełomowej decyzji o chodzeniu w tandemie nagle wspólny start okazuje się problematyczny. oczywiście zawsze chce się dostosować do tego drugiego współchodzacza, co skutkuje kolejną konfuzją, bo albo oboje wpadamy na ten pomysł i startujemy sposobami odwrotnymi, albo, przy ruszaniu z zaskoczenia, każdego dopada jego sposób wgrany w ciało. i nijak się nie daje.
w końcu doszliśmy do wniosku, że i tak chodzimy rytmem dwa kroki na trzy (dla rytmiczki i perkusisty do zgrania - banał), albo trzy na cztery (przy chodzeniu też banał, on wyklaszcze i wytupie bez problemu, mnie nigdy wyjść nie chciało) i nie ma sensu zawracać sobie głowy wspólnymi startami i dostosowywaniem kroków, które dla jednego będą za długie, a dla drugiego za krótkie. i w zasadzie od samego początku chodzimy, chociaż razem, to zupełnie niezależnie. każdy w swoim rytmie.
i nie wiem, czy to widać.