środa, 29 lipca 2015

bo psia gwiazda

lipiec, jak wiadomo, nie należy do moich ulubionych - gorąc, deszcze, ciężkie powietrze i niespokojne sny, teraz jednak nieco mniej odczuwam jego dokuczliwość. kiedyś, gdy leżakowanie na huśtawce, książki w ogrodzie w duchocie przed burzą, bieganie w deszczu po kocich łbach i przez parki, to się w głowie mieszało że hoho, ciągłe niepokoje, strachy na przyszłość, nieodpowiedni mężczyźni w nieodpowiednich momentach i w ogóle miszmasz.
w tym momencie największe upały przesiaduję w zaciemnionej sypialni (urządziłam sobie prowizoryczne biuro w łóżku, czy to nie brzmi dobrze?) i pracuję mrówczo i przenudno (i nawet nie wiem, co szefostwo na to, bo się od dwóch miesięcy nie odzywają, może ja już wcale tam nie pracuję?). od czasu do czasu rozwieszę pranie czy pokroję warzywa na zupę dla dzieć, popołudniowo czasem wyprowadzę dzieć spacerem nad jezioro, popatrzę na siatkówkę plażową i stoliki na molo. i mam namiastkę kurortu. i w tym znużeniu i powtarzalności jakoś nie ma momentu, żeby sobie zajmować myśli jaskółczymi niepokojami i innymi ulotnościami.

tymczasem dzieć rośnie bardzo i zaczęła sama biegać oraz sensownie się do nas wypowiadać. i nie wiem, czy rozumiecie grozę sytuacji - nie dość, że uciekanie z dzikim chichotem po sprytnym zwinięciu matce ostatniego ciastka/ojcu garści chipsów, to jeszcze pełne stanowczości 'nie!', gdy wspinasz się na wyżyny udawania poważnego rodzica i wygłaszasz przemowę umoralniającą.
i z każdym takim nowym etapem wzdychamy sobie z m. ciężko i po raz stopięćdziesiąty stwierdzamy, że teraz to się dopiero zacznie. i mimo wszystko robimy się coraz grubsi, a szczęście paruje znad głów przy co wyższych temperaturach.