środa, 26 marca 2014

zwolnienie

nagle w pełni dotarł do mnie sens słowa 'zwolnienie'.
zwolniłam, bardzo. zupełna zmiana rzeczy-do-przejmowania-się działa, jakby ktoś nagle wcisnął f5 dla myśli i snów. wszystko inaczej układa się w głowie, świat trochę się skurczył, a jednocześnie pokazał dużo nowego i nieznanego. czuję wewnętrzne zmiany i wiosenne przepoczwarzenia, dlatego wcale nie martwią mnie dni, kiedy w ogóle nie mam ochoty wychodzić z domu i cały dzień spędzam snując się między kanapą a kuchnią (skąd biorą się bułki, masło, herbata, biszkopty i kisiel). czasem przychodzi do mnie kot i do końca wyczerpuje rezerwy jakichkolwiek interakcji - wtedy już nawet nie odbieram telefonów. i to wszystko dzieje się bardzo powoli, a ja wciąż zwalniam do tego idealnego tempa.
jeszcze tylko niecałe dwa miesiące w trybie time lord, więc proszę, trzymajcie za nas kciuki.


środa, 19 marca 2014

24 smutki

mam wrażenie, że po deklaracji, że będę przyjmować od losu wszystko, cokolwiek się wydarzy, fortuna i inne zwierzchności postanowiły przetestować moje granice.
i tak, gdy moja babcia z pękniętym żebrem usiłuje wyleczyć się z zapalenia płuc (a po drodze przytrafia jej się skuteczne uwięzienie w windzie, w trakcie przeżywania powyższych), babcię m. pogotowie zabiera wprost z przystanku autobusowego, z którego już nie daje rady przejść na drugą stronę ulicy do domu. kilkanaście godzin później, w nocy, w ciągu ośmiu godzin osobiście udaje mi się zaliczyć ostre dyżury  w trzech szpitalach i totalnie zobojętnieć na narzekania pielęgniarek, że już naprawdę nie mają gdzie mi się wkłuć. w tym samym tygodniu na nocną izbę przyjęć trafia też tata, a za kilka następnych dni z samochodu rodziców pozostaje gustowna kupka złomu w kolorze czerwonym.
postanowiłam jednak, że wcale nie będę się bała odbierać telefonu, bo przecież to się musi kiedyś skończyć.

z drobiazgu leśnego przeistaczam się w pełnoetatowe bóstwo domowe. sprzątam, piorę, gotuję i prasuję, snuję się z pokoju do pokoju i wypijam morze herbaty. wydawałoby się, że prowadzę idealne życie bez zdarzeń, ale każdy kolejny dzień starannie temu zaprzecza. i wciąż wyczekuję tego momentu, kiedy już naprawdę nie będzie działo się nic (jak w jedynej książce, którą do tej pory udało mi się przeczytać w tym miesiącu. ale o tym innym razem).

poniedziałek, 3 marca 2014

strawa na luty

1. książki
- rublowka walerij paniuszkin
- nie ma ekspresów przy żółtych drogach andrzej stasiuk
- zatańcz ze mną ostatni walc zelda fitzgerald
- recepta na miłość  barbara o'neal

2. muzyka
koncert na dwa fortepiany i orkiestrę d-moll francis poulenc

w lutym zupełnie mniej, ale i luty sam z siebie nieco krótszy, a i len trochę nie w formie (z ciśnieniem 88/47 i liczbą czerwonych krwinek, przy jakiej normalny człowiek wolałby się czołgać niż chodzić).
[a w którejś z reklam cudownych pastylek pojawia się stwierdzenie, że są dla osób o anemicznym wyglądzie. za każdym razem zastanawiamy się z m., czy się kwalifikuję - bo powinnam - i czym w takim razie różnię się od reszty społeczeństwa]
i jeszcze to, że luty to jeden z tych trzech najbardziej nieulubionych, w dodatku srogi, choć w tym roku w wyjątkowo łagodny sposób.

ad 1
na początek dwie bardzo dobre rzeczy, które szczęśliwie wpadły mi w ręce - rublowka i nie ma ekspresów przy żółtych drogach. na artykuł o rublowce (książce) trafiłam jakiś czas temu bodajże w wysokich obcasach i bardzo zachciało mi się przeczytać całość. i to był dobry pomysł :)
rublowka jest reportażem o rublowce właśnie, czyli najbogatszej dzielnicy moskwy. o tych wszystkich niesamowitych domach i ich wyposażeniu, o sklepach i knajpach, o dzikim bogactwie, które aż trudno sobie wyobrazić, o panujących tam zwyczajach i rytuałach, o ludziach, ale przede wszystkim o tym, na czym polega dziwna gra funkcjonowania w tamtejszej rzeczywistości. jak wiadomo, rosja to (odmienny) stan umysłu, ale rublowka to dla mnie już tak niesamowita egzotyka i kosmos, że czytałam totalnie wciągnięta i zafascynowana, jak najlepszą powieść. najmniej ciekawa okazała się część końcowa, gdzie bardzo szczegółowo tłumaczone są reguły rublowskiej gry, a co za tym idzie - jest bardzo dużo polityki, która już tak nie zachwyca. niemniej - polecam :)

i stasiuk, czyli najlepsze, co mi się w lutym trafiło :) stasiuka ogólnie lubię bardzo, oczywiście zdarzały mu się rzeczy lepsze i gorsze, ale należę do tych czytaczy, które zdecydowaną większość uważają za dobre. a nie ma ekspresów... jest bardzo dobra. zbiór felietonów mocno stasiukowych, wcześniej publikowanych w różnych dziwnych miejscach, teraz zebranych w książce. felietony są zarówno podróżnicze (z dalekich krajów), jak i domowe-beskidzkie oraz takie, które dotyczą polski i polskiej mentalności w ogóle. i te ostatnie podobają mi się najbardziej, a rozdział marzec o przeżywaniu początków wiosny w naszej strefie klimatycznej powinien być gdzieś odgórnie nakazaną lekturą obowiązkową :] bardzo leży mi spokojny stasiukowy styl, wielbię jego konstrukcje zdań, słownictwo i sposób postrzegania świata, a w ekspresach... to wszystko świetnie wychodzi, pozbawione konieczności trzymania się fabuły i tych wszystkich technicznych problemów, które trzeba brać pod uwagę przy budowaniu długich narracji. tu jest po kawałku, dobrze, a przy okazji bardo ciekawie. tak tak tak. 

zelda... sama w sobie była postacią niemalże legendarną, a zatańcz ze mną... jest jej jedyną wydaną książką (chociaż podejrzewa się, że niektóre teksty scotta pisała razem z nim). wokół tej zdecydowanie autobiograficznej powieści krąży kilka ciekawych historyjek (nie wspominając nawet o historyjkach krążących o samej zeldzie) i ostatnio na temat tej książki popełniłam nawet jakiś mały tekst, ale nie mam pojęcia, gdzie i czy w ogóle się pokaże. w razie czego - wkleję tu link, a o samej książce mogę napisać tyle, że jest fascynująco zła ;) tzn. trochę kuleje pod względem formy, ale styl - nawet, jeśli weźmiemy poprawkę na czas powstania (lata '30) i panujące wtedy tendencje - jest zabójczy. trochę chichotałam, miałam nieco dzikiej radości, ale na dłuższą metę to jednak męczy. próbka: brązowe kulki na smętnych krzakach mirtu na końcu ogrodu wybuchły lawendowymi muślinowymi kwiatami. na japońskich śliwkach na dachu kurnika pojawiły się ciężkie sakiewki lata.
...i tak dalej, trololo ;) w charakterze dokumentu epoki - jak najbardziej, przy wgłębianiu się w zawiłości psychiki i osobowości zeldy - proszę bardzo, jako książka do przyjemnego poczytania - cóż, co kto lubi...

a na koniec czytadło, o które nawet sama bym się nie podejrzewała ;) len co jakiś czas startuje w konkursach gastronautów i co jakiś czas coś tam skutecznie wygrywa (najbardziej podobają mi się bony do restauracji ^^). tym razem konkurs był książkowy, do wygrania były różne świetne książki kucharskie i im podobne oraz czytadła. len oczywiście trafiła na czytadło o wdzięcznym tytule recepta na miłość. a jak dają, to już przeczytam... książka gruba, całe szczęście na lekkim papierze ;), sama w sobie leciutka i w modnym nurcie krążenia wokół jedzenia, gotowania i pieczenia, które uzdrawia wszystko i jest rozwiązaniem wszelakich problemów, oczywiście - przez żołądek do serca i tak dalej. rekomendować raczej specjalnie nie będę, ale jeśli ktoś potrzebuje czegoś do kawy albo na poprawę humoru, to można sobie z nią spędzić te dwa wieczory... ;) a, no i zawiera przepisy na chleb i insze pieczywo.

ad 2 
tak naprawdę, to muzycznie jest nie tylko poulenc, ale wszystko, bo wyjątkowo intensywnie używam mojej ogólniej playlisty czerpiącej ze wszystkich plików muzycznych obecnych na komputerze. niemniej - koncert na dwa fortepiany poulenca jest najnowszym odkryciem.
w czasie mojej całej (nawet nieco przedłużonej) edukacji muzycznej jakoś nigdy na ten utwór nie trafiłam. jakiś czas temu słyszałam go na żywo na koncercie, ale to jeszcze nie było to usłyszenie. trafiło mnie w momencie, kiedy na mezzo (czyli jednej z najczęściej oglądanych u nas stacji tv) była transmisja koncertu, na którym tenże koncert wykonywano. i zakochałam się, i przepadłam, i słucham w kółko. dla mniej zorientowanych - sam koncert jest w stylu neoklasycznym (który jest jednym z moich ulubionych), czyli - jest klasycznie na tyle, że obecne są wyraźne aluzje do muzyki okresu klasycyzmu (wiecie, mozart i te sprawy), ale właśnie jako aluzje, mrugnięcie okiem, nawiązania wszelakie i tak dalej. a ogólnie, jest to muzyka już zupełnie współczesna, ze współczesnymi harmoniami (pięknymi!), instrumentacją itp.
z trzeciej strony - jest neoklasycznie, czyli formalnie klasycznie bardzo, są piękne melodie, jest orkiestra i fortepiany i nie trzeba się bać dziwnych odgłosów, chaotycznych dźwięków, zgrzytów i innych tego typu, z jakimi kojarzą się utwory z warszawskiej jesieni ;) 
[i jeszcze zachwyca ta niesamowita radość i poczucie humoru, a jak jeszcze w dodatku wykonawcy się dobrze bawią, to już w ogóle cudo :)]

a w charakterze podsumowania stwierdzam, że jednak muszę pisać częściej. bo głupieję.