wtorek, 31 grudnia 2013

strawa na grudzień

1. książki
- przyślę panu list i klucz maria pruszkowska
- dracula bram stoker
- paryż na widelcu. sekretne życie miasta stephen clarke
- bezbarwny tsukuru tazaki i lata jego pielgrzymstwa haruki murakami
- dziecko dla odważnych leszek k. talko

2. serialowo
świąteczny odcinek doctora who
7 minut sherlocka ^^


3. muzyka
wounds and bruises kari

ad 1
po (wciąż trwających) zmaganiach z publicystyką, dziennikami i innymi mądrymi tekstami naszła mnie ochota na jakąś typową powieść, najlepiej jeszcze do tego niezbyt skomplikowaną ;) kind-len jako pierwszą podsunął właśnie przyślę panu list i klucz, więc stwierdziłam, że czemu nie. poczytałam sobie bardzo radośnie o mocno wyidealizowanej rodzinie pochłoniętej przez książki, mówiącej do siebie cytatami, z dziećmi bawiącymi się w sceny z powieści i ze specjalną biblioteczką zamykaną na klucz, co do której znajomym mówi się, że klucz się zgubił, a tak naprawdę, to są tam książki, których nie chce się za nic nikomu pożyczać. tacy borejkowie z literackim skrzywieniem w wersji hard ;) czytało się to bardzo przyjemnie, trochę naiwnie, trochę po marzycielsku - dla książkowych maniaków to może być coś naprawdę uroczego do połknięcia w gorszy dzień, na poprawę humoru.
ale! akcja dzieje się w latach tuż powojennych, byłam naprawdę święcie przekonana, że to powieść w miarę współczesna, tylko z odniesieniem do tamtych czasów. a po przeczytaniu okazało się, że powieść wyszła w roku 1953, co też podczas czytania warto mieć na uwadze :)

w ramach dalszych podczytywań powieściowych trafił się dracula. bo znam filmy, znam odwołania, nawiązania, konteksty, a nigdy tak naprawdę nie dotarłam do źródła. oczywiście mam świadomość, że z dokładną znajomością historii czyta się trochę inaczej, ale... na początku świetnie się bawiłam, potem powieść zaczęła być trochę męcząca i dłużyła się mocno... składa się z różnych tekstów - listów, dzienników, notatek i fonograficznych nagrań (!) różnych bohaterów powieści, co samo w sobie jest ciekawym zabiegiem i prawdopodobnie mogło być atrakcją w czasach, gdy dracula się pojawił. ponieważ jednak czytałam dla czystej radości czytania, nie zapoznałam się z całą otoczką i recepcją powieści i nic mądrego na ten temat nie napiszę ;) ogólnie mam wrażenie, że książka się po prostu trochę zestarzała i współczesny czytelnik mogłby oczekiwać czegoś już trochę innego - osobiście wywaliłabym jakąś 1/4 ;) niemniej - dla zainteresowanych tematem pozycja obowiązkowa.

nie czytałam innych książek stephena clarke, nie byłam też w paryżu, ale obie rzeczy mam zamiar w przyszłości uzupełnić. paryż na widelcu jest swego rodzaju przewodnikiem po francuskiej stolicy, ale na tyle nietypowym, że bardzo przyjemnie czyta się go nawet bez znajomości miasta :) clarke pisze o rzeczach, których ze zwykłych przewodników dowiedzieć się nie sposób - np. która ze stacji  metra jest warta uwagi, kto mieszka w poszczególnych dzielnicach, gdzie kupować bagietki lub mieszkanie oraz do której restauracji iść by dobrze zjeść, a z której będzie piękny widok. i w którym hotelu można się wyspać ;) do tego sporo informacji z historii miasta, anegdotek i ciekawych zdarzeń z życia autora, a wszystko z lekkim dystansem i ironią, jak to u anglika piszącego o francji... ;) rzeczywiście - aż chce się jechać i od razu sprawdzić, czy to wszystko prawda :)

jako miłośniczka murakamiego musiałam oczywiście doczepić się do najnowszej powieści. jako miłośniczka murakamiego mogę zatem nie być obiektywna ;) w bezbarwnym tsukuru... jest mnóstwo tego, czego zawsze po murakamim można się spodziewać - dużo spokoju, wniknięcia w życie bohatera, któremu przytrafia się coś nie do końca zwykłego, sporo przemyśleń, zaskakujących porównań, no i jak zawsze sny, seks i uszy ;) jest dobrze.
z drugiej strony - jest to powieść dla murakamiego na tyle nietypowa, że nie ma tam wyraźnej fantastyki, równoległych światów, dziwnych stworzeń i wszystkiego tego, co sprawia, że podczas czytania mózg wywraca się na lewą stronę, oczy otwierają coraz szerzej, a po skończeniu książki trudno wrócić z powrotem do przynależącej nam rzeczywistości. jest bardzo realistycznie (chociaż są sny, wiadomo), dlatego myślę, że to może być dobra pozycja dla dopiero zaczynających przygodę z murakamim - pozwala wczuć się w klimat i styl autora, a jak już się spodobają, to dopiero wtedy należy takiego początkującego czytacza zmiażdżyć murakamiową fantastyką ;) takim hard boiled wonderland na przykład, niach niach ;]

talko i jego dzieci. niedzieciatym ku przestrodze i zastanowieniu, dzieciatym ku (chyba?) wspomnieniom i ewentualnemu pocieszeniu, że inni mają gorzej. albo chociaż tak samo (bo w to, że jest jeszcze gorzej, boję się wierzyć ;). książka jest podzielona na kilka części, według upływającego czasu, przybywających dzieci i skali rodzicielskiego zaawansowania - dziecko dla początkujących, dziecko dla zaawansowanych, dziecko dla profesjonalistów i tak dalej. radosne felietony, które jednak brane zbyt serio mogą zjeżyć włosy na głowie i znacznie zmniejszyć polski przyrost naturalny ;) podczas czytania świetnie się bawiłam, ale np. m. przeczytał dwa rozdziały i stwierdził, że dla niego to jest jakiś potworny horror i chyba musi dorosnąć do tej książki. a to były dwa pierwsze, najniewinniejsze i niemowlęce! zatem, jak widać - co kto lubi i jaką ma odporność psychiczną ;)

poza tym - rozgrzebałam miłosza i stwierdziłam, że nie mam na niego nastroju, rozgrzebałam żulczyka i tak mnie odrzuciło, że chyba już tej książki w ogóle nie dotknę, rozgrzebałam klub pickwicka i mnie wkurza oraz te prosiaczka, które rozdrażnia jeszcze bardziej. i może uda mi się którąś z tych książek skończyć i wspomnieć o niej w styczniu, ale czuję, że to wcale nie jest takie oczywiste.

ad 2
doctor regenerował! matt smith nie podbił mojego serca, więc nie pogrążyłam się we łzach, za to nadchodzący peter capaldi sprawia wrażenie niesamowicie interesującego i takiego, który może naprawdę namieszać w roli doctora - mocno charakterny i przede wszystkim już nie taki najmłodszy. dlatego z niecierpliwością czekam na nowe odcinki.

...a na odcinek sherlocka czekam tak niecierpliwie, że już bardziej się nie da. siedmiominutowy miniodcinek tylko przypomniał, jak strasznie uwielbiam ten serial i jak bardzo jest fantastyczny. i jak strasznie jestem fangirl ^^"
(to już jutro!)

ad 3
a na koniec będzie jeszcze historia z życia.
kari amirian poznałam... w jej mieszkaniu, kiedy szykowałyśmy wieczór panieński dla naszej wspólnej znajomej. podczas tych kilku(nastu) godzin wspólnej zabawy od razu zaliczyłam kari do kategorii ludzi, którzy są nie dość, że piękni, dobrzy i mądrzy, to jeszcze cudownie sympatyczni, no i dodatkowo zostali obdarowani wielkim bagażem talentów. jakiś czas później okazało się, że kari nagrywa płytę, w czym kibicowałam jej strasznie mocno. płyta ukazała się w zeszłym roku, a w dodatku okazała się cudowna na tyle, że bez absolutnie żadnych wyrzutów sumienia (że po znajomości... ;) polecałam ją i zarażałam jej muzyką rodzinę i znajomych.
teraz kari (po prostu, już bez nazwiska) wydała drugą płytę. i pomimo tego, że podkreśla, jak wiele się u niej i w niej zmieniło, to płyta - choć rzeczywiście nieco inna od poprzedniej - jest rewelacyjna. jak napiszę, że bogatsza, dojrzalsza i tak dalej, to zabrzmi banalnie, ale tak jest w rzeczywistości. fenomenalna dźwiękowo, przestrzenna, wciągająca. słyszę tam zarówno sigur ros, jak i dźwięki z dawnych nagrań legendarnej wytwórni 4ad, ale przede wszystkim słyszę kari, o której jest w świecie coraz głośniej. i bardzo dobrze!

z "zewnętrznych" w tym miesiącu byłam na uroczym (bo w końcu z barokowo-klasycznym programem) koncercie iuve w kościele na pl. małachowskiego [bardzo przyjemnie przedświątecznie].
i... na teatrze w kinie - samorząd doktorantów uw i kino atlantic sprawili, że projekt londyńskiego national theatre live pojawił się także w warszawie. i za to im dzięki stokrotne - frankenstein z benedictem w roli monstrum zachwycił nie tylko fangirlową mnie, ale i towarzyszącego mi m.. a chodzą słuchy, że już można kupować bilety na makbeta z tegoż samego cyklu - projekcja będzie jakoś w połowie stycznia. szczerze polecam!


poniedziałek, 9 grudnia 2013

fortune

niektórzy z moich przodków mieli falowane włosy blond i błękitne oczy. oczywiście poza tymi, którzy ze strachem w zupełnie czarnych tęczówkach w czasie wojny kurczowo trzymali się swojego absolutnie polskiego pochodzenia, bo ich wygląd mówił coś zupełnie innego. z kolei jeszcze inni - choć zupełnie nie wskazywała na to ich skłonna do pesymizmu osobowość - pieczołowicie przekazywali z pokolenia na pokolenie geny bladej piegowatej cery, zielonych oczu, rudych i kręconych włosów, niekoniecznie w komplecie.
niezależnie od powierzchowności, mam wrażenie, że większość z nich siedzi gdzieś tam w górze. i wszelakim siłom sprawczym podszeptuje tak interesujące zwroty akcji w mojej osobistej historii, na które nie wpadłby nikt inny, kto nie miałby ze mną wspólnych choć kilka kropli krwi.

po tych wszystkich wydarzeniach, z którymi spotykam się co krok, chyba w końcu nauczyłam się już na zawsze, że planowanie czegokolwiek nie ma najmniejszego sensu. po głowie coraz częściej plącze mi się piosenka fortune presents gifts not according to the book, choć tę prawdę znam już bardzo dawna. jednak mimo wszystkich dziwnych przypadków i już do znudzenia wytartego curiouser and curiouser zawsze była jakaś nadzieja, że może tym razem w końcu uda się tak, jak sobie wymyśliłam, że będzie.
nie uda się.
kolejny prztyczek w nos, kolejny przewrót majowy, grudniowy, wszystko jedno, i ktoś bardzo, ale to bardzo wyraźnie daje mi do zrozumienia, że wszystkie moje plany można w jednej chwili zdmuchnąć, bo i tak będzie inaczej.
...więc proszę bardzo. już nic nie wymyślam, już nic nie chcę, poddaję się nurtowi - ale nie ze zrezygnowaniem, a raczej z ahoj przygodo!. a co.

when you expect whistles, it's flutes
when you expect flutes, it's whistles.