sobota, 29 czerwca 2013

wrzaski i oklaski, czyli o tym, jak rozwalano ład sto lat i miesiąc temu.

29 maja 1913 roku publiczność tłumnie ciągnęła do paryskiego theatre des champ-elysees. premiera miała być czymś specjalnym – krążyły pogłoski o artystycznej uczcie, a ceny biletów profilaktycznie podwojono. dwa tygodnie wcześniej wystawiano nowe gry debussy’ego, pierwszy balet, w którym tancerze byli ubrani w stroje sportowe, a po scenie przetaczały się ogromne tenisowe piłki. to rzeczywiście było coś nowego, ale nie takiego artyzmu teraz poszukiwano i dzieło przyjęto raczej chłodno. dzisiaj miało być inaczej – wszyscy z zachwytem wspominali poprzednie rosyjskie sezony baletowe zadziwiające orientalnym przepychem, a ta premiera miała zrekompensować rozczarowanie, jakie paryskiej publiczności przyniosły gry.

budynek teatru – otwarty zaledwie dwa miesiące wcześniej – też był czymś zupełnie nowatorskim. w porównaniu z ulubioną przez ówczesny paryż stylistyką siedemnasto- i osiemnastowieczną, znacząco się wyróżniał. zbudowany z żelbetu – a nie z cegły i kamienia, jak się budować powinno – miał zadziwiająco nagie ściany, za dużo kątów prostych, symetrii i chłodu. reflektory skierowane na białe ściany oślepiały publiczność, która była zszokowana czymś tak odbiegającym od form powszechnie uważanych za piękne. na uroczystym otwarciu część gości skonsternowana chichotała, niektórzy nie wiedzieli, co powiedzieć i z nadzieją czekali na osąd towarzystwa. pojawiły się opinie, że budynek teatru jest architektonicznym afrontem dla paryskiego ducha dobrego smaku, towarzyskiego ducha i eleganckich manier.

wróćmy jednak do czwartkowego wieczoru. publiczność wypełnia foyer i salę koncertową, pośród czerwonego pluszu błyszczą brylanty i jedwabne suknie, migają smokingi. jednak nie wszyscy są aż tak eleganccy – pojawia się też wielu młodych ludzi w miękkich filcowych kapeluszach, symbolach buntu przeciwko sztywnym cylindrom i melonikom, a także całej sztywnej reszcie, która się z nimi wiąże. na sali obecna jest cała śmietanka towarzyska, wyższe, ale i niższe sfery, ówcześni celebryci i hipsterzy (bo przecież takich ma każda epoka). wszyscy w napięciu czekają na rozpoczęcie spektaklu.

pierwszy dźwięk fagotu, pierwszy zadziwiony szmer wśród publiki. tęskny, zawodzący jęk, który w uszach paryżan brzmi dziwacznie i fałszywie. kurtyna powoli unosi się w górę i widać grupy tancerzy wykonujących jakieś nerwowe ruchy. podskakują ciężko, drobią kroczki, poruszają się bezładnie, ramiona wyciągnięte, stopy skierowane do wewnątrz, ugięte kolana, nic, co w jakikolwiek sposób przypominałoby klasyczną baletową pozycję. nic!

część publiczności oniemiała – zarówno z zadziwienia i szoku, jak i oburzenia (dziś to uczucie najlepiej oddają trzy litery i dwa znaki interpunkcyjne – wtf?!). niektórzy są zachwyceni i patrzą z otwartymi ustami. muzyka gra dalej – gwałtowny dziki rytm, w zasadzie brak melodii, dużo (o ile za dużo!) perkusji, wysokie rejestry instrumentów dętych, kwiki, skrzeki smyczków.  gdzie się podziały zasady harmonii? tancerze nadal skaczą, a na sali podnosi się wrzawa. niektórzy protestują i krzyczą, innym się podoba i przekrzykują krytyków. z jednej strony gwizdy, z drugiej gorący aplauz. oburzenie i euforia. chaos, który na scenie był zaplanowany, zaczyna ogarniać wszystkich obecnych i wymyka się spod kontroli. podobno jedna z dam napluła pewnemu dżentelmenowi w twarz. podobno pewna wiekowa księżna z przekrzywionym brylantowym diademem na głowie spazmatycznie machała wachlarzem i wykrzykiwała, że jeszcze nikt jej w życiu tak nie obraził. podobno zrobiło się tak głośno, że nie było słychać muzyki, co nie przeszkadzało tancerzom – oni i tak tańczyli do krzyków choreografa dochodzących zza kulis. podobno doszło do rękoczynów, a czterdzieści osób zostało wyprowadzonych. podobno – nie dowiemy się, jak było naprawdę, bo taki skandal to najwspanialszy i jakże chodliwy temat do opisania! tysiące recenzji, pamiętników i wspomnień mówiących o majowej premierze prześciga się w wymyślaniu coraz to nowych opisów tego, co zaszło – ktoś płakał, ktoś olśniony w natchnieniu napisał wiersz, ktoś porwany rytmem uderzał po głowie kompana siedzącego przed sobą, a tamten – równie zafascynowany – nawet tego nie poczuł. jedyne, czego dziś możemy być pewni, to to, że premiera święta wiosny igora strawińskiego była bardzo pięknym i widowiskowym skandalem.
 
pojawia się pytanie – co tak bardzo oburzyło paryżan i w jaki sposób strawińskiemu udało się w tak malowniczy sposób rozwalić panujący ład?

po pierwsze – sam temat baletu. przyśnił się strawińskiemu pewnej nocy – pierwotny lud i tajemnicze wiosenne obrzędy, wybrana dziewczyna jest składana w ofierze poprzez zatańczenie się na śmierć. historia prosta, ale ile w niej wymowności! zupełny prymitywizm, brak jakiejkolwiek indywidualności jednostki, brutalność, a w tym wszystkim to, co najgłębsze – życie i śmierć. nie ma tu miejsca na moralność, nie ma żadnego zastanowienia się, refleksji, uczuć, etyki i całej reszty pojęć, która kłębiła się w głowach co bardziej wyrafinowanych paryżan. przede wszystkim jednak – tajemnicza pierwotna energia, która wysuwa się na pierwszy plan i porywa, na nic nie zważając. energia, która zwiastuje niepokój i jest czymś wysoce niepożądanym w uporządkowanym świecie. energia, co do której wszyscy czują, że nie można się jej sprzeciwić, energia, której trzeba się bać, energia, która rozwala ład.

choć w muzyce w początkach dwudziestego wieku pozwalano sobie już na naprawdę wiele, święto wiosny okazało się być niepodobnym do niczego, co dotychczas spokojnie sączyło się w uszy operowej publiczności. rytm przede wszystkim, rytm podporządkowujący sobie całą strukturę dzieła, rytm dziki, nieokiełznany i pochodzący zupełnie nie z tej epoki. żadnych ozdobników i wyrafinowania, tylko ta dziwna energia, bębny, talerze, nawet smyczki stały się perkusją. wykorzystane tradycyjne ludowe rosyjskie melodie giną wśród polirytmii, nieregularne akcenty wyprowadzają z równowagi i wymykają się jakiejkolwiek przewidywalności.
nawet debussy stwierdza, że jest to wyjątkowe i okrutne dzieło. krytycy nie są aż tak powściągliwi – jeden z nich po premierze napisał, że było to najbardziej nieharmonijna kompozycja, jaką kiedykolwiek napisano. nigdy  kult niewłaściwej nuty nie był stosowany z takim przemysłem, zapałem i żarliwością.

wspominana już wcześniej choreografia ułożona przez genialnego wacława niżyńskiego też szokowała i pojawiły się opinie, że tym razem mistrza nieco poniosło i niech lepiej ogranicza się jednak tylko do tańczenia. tancerze nie mieli tu popisowych solowych partii, wirtuozeria została absolutnie wyeliminowana. żadnych ozdobników, jedynie ciężkie nerwowe skoki, dziwne pulsacje, bieganie, kierowanie się tylko rytmem, który – z racji polirytmii – był różny dla różnych tańczących grup. w opinii wielu oglądających to, co działo się na scenie, było zupełnym zaprzeczeniem idei tańca jako takiego, który przecież miał być apoteozą gracji i zwinności.

wszystko to razem stworzyło istną mieszankę wybuchową. gwałtowność, energia, jakiś pierwotny witalizm, niepokój, ekstaza – nie tego racjonalna i wyrafinowana publiczność oczekiwała po sztuce. sztuka miała być pięknem i harmonią, podnosić morale i tak dalej, a nie być obrazą zdrowego rozsądku, jakąś dziką pogardą wobec zdobyczy cywilizacji. coś takiego to karykatura i publiczność może czuć się urażona takim potraktowaniem.

premiera święta wiosny – później zresztą wykonywanego już bez aż takich dodatkowych emocji – stała się skandalem i prowokacją, a z czasem o samym wydarzeniu mówiło się znacznie więcej niż o samym balecie. to był jakiś przełomowy krok, punkt zwrotny i po części jeden z pierwszych symboli i symptomów powoli gotujących się w tamtym czasie niepokojów w europejskiej świadomości.

strawińskiemu udało się w bardzo stylowy sposób rozwalić ład. i zdążyć z tym, zanim rok później ktoś rozwalił ten ład już na dobre.

środa, 26 czerwca 2013

strawa na czerwiec

1. książki:
- jeżynowe wino joanne harris
- światła września  carlos ruiz zafon
- zamieć śnieżna i woń migdałów camilla lackber
- walka kotów eduardo mendoza
- sztuka życia dla mężczyzn szczepan twardoch, przemysław bociąg
- po drugiej stronie lustra umberto eco
- mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem oliver sacks
- komedie (zasadniczo wszystkie) william shakespeare

kronosa nadal brak ;) [ale ponoć nie da się go czytać ot tak, tylko trzeba sobie dozować, prawda to?]

2. muzyka:
- adele
- kayah & bregovic
- jordi savall - armenian spirit
- maaaaaasa musicali
- pink martini - cante e dance (z płyty hey eugene!

3. na zewnątrz:
- polska orkiestra sinfonia iuventus i jarosław nadrzycki - koncert symfoniczny - dymitr szostakowicz i aram chaczaturia
oraz awansem:
zemsta w och-teatrze
koncert percussionclaviers de lyon
inauguracja v letniego festiwalu im. jerzego waldorffa w radziejowicach (koncert symfoniczny)
inauguracja 13 festiwalu ogrody muzyczne na zamku królewskim w warszawie

uparłam się na joanne harris, żeby w którejś z jej innych książek znaleźć to coś, co dawno temu urzekło mnie w czekoladzie. i w końcu znalazłam, ale wcale nie jestem zadowolona - jeżynowe wino okazało się czekoladą napisaną raz jeszcze, z nieco innymi (ale bardzo podobnymi) bohaterami. jest matka z córką odstające od społeczności, jest magia - tym razem zaklęta w roślinach i przetworach, jest kościelna niechęć i rudowłosy roux - choć ten akurat jest dokładnie tym samym roux znanym z innych powieści (swoją drogą - jakbym miała takiego roux, to też bym go wciskała, gdzie się tylko da ;>). historia niby jest poprowadzona zupełnie inaczej, ale ja od razu wpadłam na to, jak wszystko się skończy. podsumowując - książka miła, łatwa i przyjemna, uroczo francuska, do poczytania w wakacyjne przedpołudnie w ogródku. i w zasadzie głównie tam.

nie wiem, czy wiecie, ale pan zafon, zanim zdobył popularność dzięki cieniowi wiatru, pisał książki dla młodzieży. światła września są właśnie jedną z nich, a jednocześnie kolejną pozycją z mojej letniej listy literatury ogródkowej. powieść jednak nie jest taka jednoznacznie młodzieżowa - dorosły ogródkowicz też może ją sobie przeczytać, o ile bez szwanku przebrnie przez niesamowite ilości przymiotników. w odróżnieniu od wspominanego wcześniej jeżynowego wina tu jednak nie ma nieustannego słońca, uśmiechów i uroczości, a jest raczej thriller w wersji light - nieczynna fabryka zabawek, martwa dziewczyna w lesie i niespodziewanie pojawiające się siły nadprzyrodzone, które uważam za zdecydowanie najsłabszą część powieści - od momentu, w którym się pojawiły, mogłam już tylko chichotać zamiast się bać. podsumowując - jeśli macie się nudzić w podróży, to sobie przeczytajcie. jeśli macie pod ręką ciekawą gazetę, to niekoniecznie.

zamieć śnieżna i won migdałów - wspaniały tytuł do czytania w upały, prawda? camilla lackberg określana jest jako "mistrzyni skandynawskiego kryminału", dlatego postanowiłam zabrać się za niedawno wydaną (choć napisaną sporo wcześniej) pozycję. i to był mój błąd...
weź dowolny kryminał aghaty christie, gdzie grupa ludzi jest odcięta od świata (tu akurat mocno wyeksploatowany motyw wyspy i zamieci/sztormu). niech będzie trup, albo nawet dwa. niech morderca czai się gdzieś wśród gości, a przypadkowo-się-tam-znajdujący policjant dosyć niezdarnie przesłuchuje wszystkich po kolei. żeby czytelnik jednak nie miał wrażenia, że czyta coś pani christie, wywal wszystkie możliwe opisy i psychologiczne pogłębienia postaci. pisz zdaniami pojedynczymi. dialogi niech nie przekraczają czterech krótkich zdań. żeby jednak nie wyszło zbyt minimalnie i żeby można się było pozastanawiać nad motywem, wtrąć bezsensowne wątki poboczne. całe szczęście krótkie.
żeby było wiadomo, że znasz mistrzów i klasykę gatunku, cztery razy - w tym podczas finału - napomknij o sherlocku holmesie (ha-ha-ha. ;>).
powstanie opowiadanie, jednak wydawnictwo będzie chciało je sprzedać jako powieść, dlatego obowiązkowa jest duża czcionka, ogromne marginesy i interlinie oraz gruby papier. jednak czytelniku - nie daj się zwieść, przeczytanie zamieci... zajmie ci jeden wieczór i następnego dnia już skutecznie o niej zapomnisz.
internety twierdzą, że nie warto się zrażać, bo to tylko jakieś wczesne opowiadanie, a "prawdziwe" kryminały lackberg już są w porządku i jest co poczytać, więc prawdopodobnie dam jej jeszcze jedną szansę. ale tylko jedną.

walka kotów była najlepszym książkowym wyborem w tym miesiącu. nareszcie porządna powieść z krwi i kości, dobry język, wartka akcja i wzbudzający emocje bohaterowie (choć głównie irytację, ale jednak. a to lubię najbardziej). co prawda nigdy nie darzyłam sympatią wątków politycznych - a tutaj budząca się do życia hiszpańska rewolucja jest tak naprawdę głównym bohaterem i tematem powieści, ale ponieważ ładnie pomieszano ją z wątkiem historyczno-sztucznym ;) i obyczajowym, to przeszło w miarę bezboleśnie. poza tym - zawsze będę uwielbiać bardzo angielskich gentlemanów, którzy lądują na obcej ziemi. szczególnie, jeśli jest to madryt w 1936 roku. i nawet niezależnie od tego, jak bardzo irytujący okazują się potem ;)
ogólnie - polecam :)

jak już ustaliliśmy w zeszłym miesiącu, mam prawie męski mózg, w związku z tym nie widzę nic dziwnego w czytaniu książek dla mężczyzn. najogólniej - sztuka życia... jest poradnikiem, jak być mężczyzną z klasą. przy czym na darmo szukać tu poradnikowego języka znanego z amerykańskich produkcji - autorom czasem udaje się być cudownie ironicznym z tym nieco zaczepliwym dystansem, sporo jest też dość humorystycznych stwierdzeń. niemniej - nie udaje się to w całości książki i o ile postawa "bo my wiemy najlepiej i tak ma być, a jak uważasz inaczej, toś kretyn" jest całkiem niezła w połączeniu z tymże dystansem (oraz tezami, z którymi się zgadzamy), o tyle przy braku tego dystansu (i trochę bardziej kontrowersyjnych stwierdzeniach) robi się denerwująca. a może tu po prostu zadziałała tylko psychologia...?
a co do bycia mężczyzną z klasą - len zna takie przypadki, co to - jak ośmielam się mniemać - są facetami z klasą nawet w momencie, kiedy wynoszą śmieci (lub srają psem, ot.). takim przypadkom ta książka na nic się nie zda, bo oni wiedzę o tym, że "eleganckie" koszule z krótkim rękawem nie mają racji bytu, wyssali z mlekiem matki i odziedziczyli w genach po ojcu. len zna również przypadki panów, którzy nawet przy całym sztabie specjalistów od pr i w garniturach od armaniego nigdy tej klasy nie nabędą - i dla nich też ta książka się nie nadaje, bo po pierwszym rozdziale, ba, samym wstępie rzucą ją w cholerę i tyle. całej reszcie typów pośrednich - mężczyznom oraz kobietom z męskim mózgiem (tym z mocno kobiecym chyba bym nie ryzykowała) można podsunąć, może coś z tego będzie.

jak już kiedyś gdzieś wspominałam, jak będę duża, to zostanę semantyką. teraz mogę stwierdzić jeszcze, że jakbym była mądra, to zostałabym semiotyką. znaki i znaczenia zawsze mnie mocno fascynowały, choć nie zawsze rozumiałam to wszystko, co się na ich temat wiedzieć powinno, żeby się jakkolwiek o nich wypowiadać. niemniej - uwielbiam zbiory esejów eco w stylu tych po drugiej stronie lustra czy książki jak semiologia życia codziennego. nie podejmuję się recenzowania, bo mojej erudycji jeszcze dużo brakuje, żeby się z tym zmierzyć, uprzedzam też, że żeby zmierzyć się z samą książką trzeba przeprosić się z jacobsonem i jego wszelakimi kolegami po fachu i nie po fachu ;> ...ale mimo wszystko rozważania o serialowej powtarzalności, dziesięciu wymyślonych przez nas wizjach średniowiecza, czytelnikach naiwnych i krytycznych, tekstach typu gastronomicznego, powieściach sci-fi, złym malarstwie i wielu wielu innych i czyta się nadzwyczaj dobrze.

neuropsychologia to kolejna dziedzina, którą chętnie zajmowałabym się, gdybym była choć trochę mądrzejsza, a moje zainteresowanie biologią swego czasu nie kolidowało z zainteresowaniem muzyką (w wieku lat kilkunastu len chciała zostać biologiem botanikiem, ale jak kolejny raz termin drugiego etapu biologicznego konkursu/olimpiady/czegośtam pokrywał się z terminem egzaminów w szkole muzycznej, to jej przeszło. i teraz już za nic w świecie nie przypomni sobie, na czym polega mitoza). książki sacksa czytam z niesłabnącą fascynacją, szczerze polecam również muzykofilię, która swego czasu wyzwoliła we mnie nawet chęć studiów podyplomowych (ale też mi przeszło). w mężczyźnie... opisane są przypadki pacjentów z różnego rodzaju niedoborem i nadmiarem psychicznych supermocy, które mamy wszyscy, ale na tym odpowiednim poziomie. gdy czegoś nagle zaczyna być za mało lub za dużo - i nie mówimy tu o hormonach itp., a o psychice - zaczynają dziać się rzeczy dziwne i zdziwniejsze. czytałam tę książkę z zafascynowaniem, ale i z bardzo melancholijnym i smutnym zadumaniem nad ofiarami mózgowych zawirowań. przede wszystkim jednak z narastającą gęsią skórką, jak trzymający w napięciu thriller - tym straszniejszy, że duża część tych przypadłości była zupełnie niespodziewana, często przychodząca niezauważalnie i pozostająca już na zawsze. co oznacza, że coś podobnego może się przytrafić każdemu z nas, w każdym momencie. przestać odczuwać własne ciało? przestać rozpoznawać twarze - i tylko twarze, z zachowaniem rozpoznawania całej reszty? stracić zupełnie pamięć krótkotrwałą? bezwiednie popaść w mitomanię lub nieustającą, zamęczającą kreatywność? strach.

adele atakuje z radia już dość długo, a skyfall często długo nie chce mi wyjść z głowy. ale dopiero teraz postanowiłam zapoznać się z resztą twórczości, czyli wszystkimi pozostałymi piosenkami, które nie załapały się na radiową promocję. i jestem bardzo na tak - głosu adele nie muszę wam opisywać, bo na pewno już słyszeliście go już wiele, wiele razy, ale właśnie taki głos - ciepły, głęboki i tak odpowiednio wyważony w każdym momencie bardzo do mnie przemawia. dodatkowo piosenki są z rodzaju tych niegłupich - z pięknymi harmoniami, w dobrych aranżacjach i z podświadomym dodatkiem czegoś spokojnego-ze-środka, co na pewno będzie mnie ogrzewać w zimowe autobusowe poranki.

płyta duetu kayah & bregovic oczywiście pojawiła się już kilkanaście lat temu i bardzo dobrze pamiętam czasy jej popularności - prawy do lewego na każdej imprezie, śpij kochanie śpij na dyskotekach w czasie letniego obozu i tak dalej. słuchałam jej wtedy, potem zarzuciłam na długo długo i teraz odkrywam na nowo, oczywiście już z nieco innym spojrzeniem. warstwę tekstową mniej więcej pamiętałam, choć wiadomo, że teraz ją też rozumiem i odbieram już inaczej. zaskoczyła mnie jednak warstwa instrumentalna - nie pamiętałam, że jest aż tak ładnie zrobiona i że tak dużo różności tam pobrzmiewa. słucham w kółko z wielką przyjemnością. bałkańskie rytmy - nawet trochę w wersji pop - niosą w sobie tę niesamowitą energię, która i teraz każe mi tańczyć sobie pomiędzy kuchnią a salonem i podśpiewywać razem z kayah. nawet pomimo bolącej głowy.

z góry uprzedzam, że co do jordiego s. i wszelkich hesperionowych grup jestem pełna uwielbienia niezależnie od rodzaju ich wytworów, dlatego wszelkie moje pojmowanie ich muzyki zaczyna się od stopnia 'wspaniałość' i może być tylko jeszcze większą wspaniałością lub trochę mniejszą wspaniałością. armenian spirit jest większą wspaniałością, choć na pewno nie jest to postrzeganie w pełni obiektywne. tradycyjna muzyka ormiańska w jak zawsze niesamowicie dopracowanych aranżacjach. smyczki, bębny, fenomenalny duduk i jakaś taka wielka cisza wokół (o ile się nie mylę, to płytę nagrywano - jak w większości hesperionowych przypadków - chyba w którejś z pięknych ogromnych katedr), pełne skupienie, a jednocześnie mnóstwo emocji. do tych żywszych utworów - a jakże, tańczę, przytupuję, kręcę się i podskakuję. tych bardziej rzewnych po prostu całą sobą słucham.
swoją drogą - idealna muzyka na upały.

z musicalami jest chyba ten problem, że albo się je kocha, albo nienawidzi. m. należy zdecydowanie do frakcji kochających, ja do pewnego momentu nie byłam do nich przekonana, ale w końcu przez tyle lat indoktrynacji stało się to, co się stać musiało i wszystkie musicalowe hity już nie mają przede mną tajemnic. tak przynajmniej mi się wydawało... aż do chwili, w której odkryłam tę stronę. musicale zewsząd, wersje filmowe, wersje oryginalne, wersje karaoke, wersje koreańskie, musicale czeskie, rosyjskie, z republiki południowej afryki i w ogóle zewsząd. musicale, o jakich wam się nawet nie śniło - naprawdę. najlepsze w tym wszystkim to, że każdy zaprezentowany tam musical można ściągnąć i przesłuchać. nie wiem, na ile to legalne i na jakiej zasadzie działa (ach, te rosyjskie serwery...), na wszelki wypadek ściągnięte przeze mnie musicale-pomyłki po jednorazowym przesłuchaniu profilaktycznie usunęłam z dysku [głównie dlatego, żeby mi się nie włączyły przypadkiem podczas całościowej playlisty :>]. z tymi, które pomyłkami nie są, poromansujemy nieco dłużej... ;)

a wymieniona piosenka jest dla mnie jakimś czerwcowym soundtrackiem, po prostu. cała płyta pink martini jest bardzo przyjemna - zresztą nie tylko ta, ale akurat cante e dance tak mi niesamowicie czerwcowo wpadło w uszy i w głowę, że wcale nie chce stamtąd uciekać. bose stopy, lekka sukienka i - zgodnie z wyśpiewywaną propozycją - śpiewam i tańczę.

co do wydarzeń awansem - odbędą się przez najbliższe dni - zemsta w czwartek (i już nie mogę się doczekać, bo strasznie dawno nie było mnie w teatrze),  percussionclaviers de lyon (<3!) w piątek (pojawiają się w polsce raz w roku i to będzie akurat ten dzień), koncert radziejowicki w sobotę, a ogrody muzyczne w niedzielę. jak zawsze - na wszelkie wydarzenia bardzo zapraszam, bo bardzo miło jest dzielić się dobrą muzyką (i, mam nadzieję, dobrym spektaklem) z innymi. w razie, gdybyście potrzebowali jakichś szczegółów, piszcie.

niedziela, 23 czerwca 2013

sobótkowa.

wewnętrzne licho, resztki słowiańskości, zakodowane gdzieś głęboko w genetycznych łańcuszkach niepokoje w okolicach pełni i przesileń. w te najkrótsze noce coś nie daje mi spać, i już nie wiem, czy można to po prostu zrzucić na upał, czy za nerwowymi pobudkami z trzepotaniem serca i gorącą głową czai się coś jeszcze.
tańczę i przytupuję, wciąż słucham bałkańskich i ormiańskich polirytmii, nawet w porannych lepkich autobusach w myśli wciąż pobrzmiewają mi nieregularne bębny i ciepłe tony duduku. odkopuję z zapomnianych toreb tysiąc długich spódnic, które nareszcie nie spadają z moich już-teraz-obfitych bioder, kołyszą się wokół dzwoneczków na kostce i łaskoczą w stopy.
i jednocześnie jakieś podskórne napięcie, gdy księżyc jest taki ogromny (to dziś, największa pełnia, patrzcie w niebo!), a z drugiej strony rozbujany spokój, że jest właśnie tak, jak właśnie teraz być powinno.

wtorek, 18 czerwca 2013

noże.

gdybym kiedyś została fanatycznym mordercą, narzędziem zbrodni na pewno byłby nóż. kuchenny, ten największy, nazywany czasem nożem szefa kuchni. duże szerokie ostrze, zakrzywione, z ostrym czubkiem, uniwersalne zastosowanie kuchenne (i nie tylko), jeśli chcecie zebrać sobie w kuchni kolekcję dobrych noży, to zacznijcie właśnie od tego. tylko musi być naprawdę porządny.

właśnie taki model noża fascynował mnie od zawsze. zastanawiałam się, czy to nie wpływ jakichś filmów, albo może american mcgee's alice, ale jednak ta towarzysząca dużym ostrzom niezdrowa radość zaczęła mi się dużo, dużo wcześniej niż popkulturalne wpływy. jednak filmowe obrazy tkwią we mnie zakodowane gdzieś mocno i daleko - gdy w pewien zimowy wieczór byłam w domu zupełnie sama, a jakaś dziwna zakutana kobieta chodziła po klatce schodowej i majstrowała przy zamkach i klamkach, w jakimś dość pierwotnym odruchu chwyciłam właśnie za ten duży nóż. nawet nie myślcie o tym, jak musiałam wyglądać.

alicja.   
mam własny komplet pięciu noży, dostany i nie najlepszy, ale jest. marzę o przepięknych japońsko-samurajskich, z ostrzami z damasceńskiej stali i rękojeściami z egzotycznego drewna. chciałabym się też nauczyć płynnie siekać bez odrywania ostrza od deski - teorię mam opanowaną, pewien szef kuchni nawet odpowiednio machał moim nadgarstkiem, ale w praktyce jeszcze nigdy mi to tak ładnie nie wyszło. cóż, trzeba ćwiczyć.

i nóż alicji.
od początku tygodnia w pracy siedzę po uszy w nożach i pewnie posiedzę jeszcze trochę. staję się powoli nożową specjalistką i za moment będę mogła odpowiedzieć na każde dziwne pytanie. moje wewnętrzne licho cieszy się bardzo. bardzo.

wtorek, 11 czerwca 2013

londyn, po raz ostatni (choć to i tak nieprawda)

zastanawiałam się, czy pisać coś jeszcze - w końcu londyn dla niektórych to jak gdańsk czy kraków, a poza tym, to pełno go w filmach, książkach, gazetach i tak dalej. o, i w serialach również (od czasu powrotu m. zagryza śniadania fragmentami londyńczyków, ja pozostanę wierna wiadomym produkcjom). tyle już o londynie powiedziano, że raczej nie wniosłabym nic nowego, dlatego dorzucę tylko kilka bardzo osobistych wrażeń.

po pierwsze:
londyn okazał się właśnie taki, jak go sobie wyobrażałam (no, może poza pogodą. niebo było cały czas niebieskie i nie spadła ani jedna kropla deszczu). aż gęsia skórka, że rzeczywistość może okazać się czymś tak bliskim wymyślanym sceneriom. takie bardzo dziwne uczucie, kiedy pojawiasz się gdzieś pierwszy raz w życiu i okazuje się, że tam jest tak, jakbyś mieszkał tam już kiedyś przez dziesięć lat i teraz tylko wrócił.

po drugie:
w związku z powyższym londyn wydaje mi się idealnym place to be, choć może to trochę naiwne wyrabiać sobie taki sąd po zaledwie czterech dniach. ale ponieważ uważam, że takie rzeczy się po prostu czuje - od razu - temu przeczuciu radośnie przyklaskuję (a np. berlin, mimo całego swojego kolorytu, nigdy dla mnie takim miejscem nie będzie, podobnie jak kopenhaga). oczywiście szanse przeprowadzki właśnie tam (oraz jakiejkolwiek innej) są mniej niż nikłe, ale nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. w każdym razie - na pewno tam wrócę.

i po trzecie:
niemalże zgodnie z planem zobaczyliśmy dużą część tego, co jest najważniejsze i co się bezwzględnie zobaczyć powinno. podążyliśmy też szlakiem sherlockowym, co widać dwie notki niżej. jednak nie była to wycieczka "londyn dla opornych" - przemieszczaliśmy się po mieście od rana do późnej nocy, skorzystaliśmy chyba ze wszystkich możliwych środków transportu publicznego - oprócz zaznaczonej na mapie komunikacji kolejki linowej, która nas kusiła, ale nie zdążyliśmy do niej dotrzeć. mieszkaliśmy w bardzo multikulturowym croydon, udało nam się odwiedzić greenwich i załapaliśmy się na armatnie salwy ku czci królowej. niemniej - zabrakło jeszcze wielu, wielu dni, żeby chociaż dotknąć tego, czego dotknąć by się chciało i wejść do tych wszystkich wnętrz, do których wejść trzeba. dlatego - na pewno jeszcze wrócimy, nie ma innej możliwości :)

czwartek, 6 czerwca 2013

londyn - kuleenaria.

zupełnie niespodziewanie londyn okazał się także wycieczką kulinarną, w dodatku mocno międzynarodową.

na początek, tuż po przyjeździe, kluchy u włocha na jednym z dworców - zupełnie jak nie-dworcowe jedzenie, dobrze napełniające brzuch i wprawiające w dobry humor. a potem było już tylko lepiej.

hummus bro w soho. mają naprawdę świetny hummus. NAPRAWDĘ ŚWIETNY. do tego przepyszne sosy, aromatyczne przyprawy i gorące ciemne pity, wszystko pięknie podane, sycące i rozleniwiające. na dodatek - jedzenie hummusu prawdę ci powie (o tobie). jakby tych przyjemności jeszcze było mało, to obsługującymi nas kelnerami okazali się rzecz jasna rodacy-londyńczycy, z którymi przeprowadziliśmy wymienne transakcje - my im pogadankę po polsku, oni nam hummusową porcję dwa-sosy-w-jednym. następnie - oni nam bonusowo-gratisowy deser (malabi z karmelowym sosem, błogość!), my im napiwek i życzenia wszelkiej pomyślności. wszyscy absolutnie zadowoleni.

żeby stołować się knajpianie w londynie, trzeba jednak mieć co nie co w portfelu. w związku z tym oczywiście nie uniknęliśmy kulinarnych grzechów typu sushi z sieciówki, chiński makaron z pudełka - z różowym imbirem i jakimiś bardzo mi nieznanymi warzywami czy w końcu frytki z popularnego fastfoodu na m. niemniej - slow food też się nam przydarzył.

brazylijska gorąca czarna zupa z fasoli. fenomenalny sok z jagód acai, po którym czułam się przynajmniej jak po soku z gumijagód. kremowy deser z marakui. waniliowy krem, ciasteczka i limonki, warstwami, w małych, mocno schłodzonych miseczkach. drinki z truskawkami na brazylijskim spirytusie. wszystko to przy akompaniamencie rozgadanej ciemnookiej gromadki, tańców z shakerem oraz okrzyków kibicujących transmitowanemu właśnie na żywo meczowi brazylia-anglia. galeto. polecamy.


w międzyczasie - full english breakfast. ja się nie odważyłam - mój-teoretycznie-na-lekkostrawnej-diecie brzuch ma jednak jakieś granice tolerancji. m. za to zajadał się tymi jajkami na bekonie, smażonymi tostami, kiełbaskami, gotowaną fasolką oraz podpiekanymi pomidorami i grzybami. podobno dobre i sycące - w to drugie wierzę bezgranicznie.
jedno z tych śniadań jedliśmy w dobrze znanym z sherlocka speedy's, które jest rzeczywiście spokojną małą knajpką, w której stołują się robotnicy z pobliskiej budowy. oraz sherlockowi fani ;]
oprócz tych megaśniadań mają też wrapy (jest sherlockowy i watsonowy), mnóstwo kanapek, bułek, sałatek, a i obiadowe menu wyglądało całkiem nieźle. chrupiący podgrzany bajgiel z masłem i kremowym serkiem, sałatka owocowa i zdjęcia z sherlockowego planu na ścianach. mniam.

obiad u jamiego sprowokował nas do myśli
o powiększeniu rodziny. a raczej o tym,
żeby takowego zaniechać, a zaoszczędzone
w ten sposób pieniądze przejeść w tej knajpie.


najlepsze trafiło się na koniec. jamie oliver. do jego restauracji wciągnął mnie m., który w swoim artystycznym świecie równoległym jeszcze nie zarejestrował istnienia takiej postaci i był zdziwiony, że ja niejakiego jamiego kojarzę... poszliśmy we włoskość. robione na miejscu makarony. ravioli w formie cukierków nadziewanych kurczakiem, ricottą i cytryną, z kremowym sosem i pistacjami. sos bolognese z winem i chrupiącymi drobinkami pieczywa, tak boski, że w oczach aż łzy przyjemności. tiramisu smakujące jak pierwszorzędne espresso z lekką nutą pomarańczy. cytrynowe pie - prawie jak sernik, z podpiekanym kremem, chrupiącym karmelem i smakiem cytryny gdzieś w okolicach absolutu. z każdym kęsem coraz bardziej błogo i coraz smutniej, że coraz bliżej końca.

podczas tego obiadu doszłam do wniosku, że jedzenie jest dla mnie niesamowitą przyjemnością - samo w sobie, a jedzenie dobrych rzeczy - przyjemnością niesamowitą jeszcze bardziej. po prawie dwóch latach różnych dzikich diet i ograniczeń chce mi się tańczyć z dziękczynienia, że jednak mogę tego wszystkiego spróbować, że zakazy przestały być restrykcyjne, że jednak nie stracę tego źródła ogromnej radości. ach.

a na sam sam koniec - teoretycznie nie powinnam jeść słodyczy. ale batoników maltesers teasers zjadłam tak niesamowite ilości, że aż wstyd się przyznawać ;)

sobota, 1 czerwca 2013

lendon calling (+ radość!)

jeśli wszystko dobrze pójdzie, a blogspot raczy ten wpis planowo opublikować, to w momencie, w którym to czytacie, ja będę już hasać po londynie.
mam niejasne wrażenie, że czuć się będę jak m. w wielkich zagranicznych sklepach z płytami (lub po prostu jak len w bibliotece), gdzie chciałoby się wszystko i nie wiadomo, na co się zdecydować. na pewno obiegnę wszystkie wielkie i wiekowe zabytki, co przez lekcje angielskiego i brytyjskie filmy wyglądają już bardziej niż znajomo. na pewno też pośledzę miejsca związane z wszelakimi wcieleniami sh (bo przecież po to tam głównie jadę ;), nie zapomnę też o hp i innych im podobnych. czasu nie będzie za dużo, ale postaram się nawchłaniać w siebie londyńskości ile się tylko da - nie wiem, kiedy następnym razem mój dziki pomysł wyjazdu, rodzący się w głowie o 10 rano, przekazany m. smsem o 10:30, o 21:30 stanie się już faktem potwierdzonym transakcjami i wydrukami...
*
mam w głowie ogromny mętlik i jeszcze większą euforię - endorfiny, dopamina i inne radosne dopalacze gotują się we mnie już cały maj, a w ostatnich dniach mam wrażenie, jakby wręcz kipiały i usiłowały wydostać się na zewnątrz. unoszę się trochę ponad chodnikami, mam mnóstwo świetnych książek do przeczytania, rozpiera mnie energia, a w tym wszystkim lęgną się szalone pomysły (skutkujące nawet grzebaniem w starych pracach rocznych z helpu, ale o tym sza ;). z tej perspektywy widzę, jak strasznie beznadziejne było ostatnie półtora roku, zaklęte w setkach pastylek, igieł i spojrzeń sponad lekarskich okularów. żeby nie było - nie jest idealnie, a moje w końcu jako tako zidentyfikowane przypadłości są już absolutnie nieuleczalne i dożywotnie. ale wiadomość o tym jakby przełączyła mi coś w psychice i okazuje się, że bezproblemowo mogę z tym wszystkim żyć - a i ciało nagle przestało płatać paraliżujące figle i potrafię bez zająknięcia funkcjonować tylko z jedną pastylką dziennie. zatem - niech trwa!

oraz: nieco zapętlone w czasie pozdrowienia z londynu (choć tak naprawdę, to jeszcze znad jeziora. ale jeśli weźmiemy pod uwagę teorię napotkania po drodze niebieskiej budki telefonicznej, to wszystko powinno się w miarę zgodzić ;)